Biuletyn 2(7)/1998  

Simply give your contact details to the phone number displayed at the order form and a technician will call you within 24 hours. Kamagra is https://ruedabucz.pl/32974-valtrex-54814/ a brand name used in the united states, canada and australia. In many cases the best option is to use an all natural product, such as ivermectin.

Agator nt 400 price ajax, agator nt 400 price, agator nt price, agator nt price,agator nt price,agator nt price, agator nt,agator nt price, agator price,agator price, agator, agator, price, agator, agator, price, agator, agator, agator, agator price, agator price, agator, agator, agator, agator, agator. The most common side effects that have been associated with this https://altiussa.de/74769-amoxicillin-500-mg-kaufen-ohne-rezept-86908/ medicine include stomach pain, nausea and diarrhea. If you take more than one type of antibiotic, take it at least 3 hours apart from the last type of antibiotic you were taking.

I co dalej z Moniuszką

Przysłuchując i przyglądając się przez dość długi okres temu, co dzieje się w polskich teatrach operowych w dziedzinie repertuaru polskiego, a także stanowi artystycznemu tych placówek, postanowiłam podzielić się kilkoma refleksjami, które nasunęły mi się szczególnie mocno po lekturze artykułu redaktora naczelnego Ruchu Muzycznego, Ludwika Ernhardta, a zatytułowanego Nie pojadę do Poznania (Ruch Muzyczny, nr 5, 8 marca 1998). Autor komentuje tu pomysł zwołania konferencji muzykologicznej w Poznaniu, poświęconej sytuacji operowej w Polsce.

Już na samym wstępie chciałabym zaznaczyć, że podpisuję się pod tym tekstem rękoma i nogami i że – muszę się tu przyznać – z utęsknieniem czekałam, by ktoś taki artykuł w końcu napisał. Trudno bowiem nie zgodzić się ze zdaniem jego autora, który obawia się, że „kolejna rozmowa o sytuacji naszych teatrów operowych będzie dreptaniem w miejscu”. Wystarczy choćby przyjrzeć się temu, co dzieje się w byłym Teatrze Narodowym, by nie móc się z powyższą wypowiedzią nie zgodzić. Ulotne wizje kolejnych jego dyrektorów rozpływają się wraz ze zmianami premierów i ich gabinetów. Po objęciu stanowiska ministra kultury i sztuki przez Joannę Wnuk-Nazarową można było mieć nadzieję, że osoba działająca wcześniej w instytucji filharmonii będzie wyrozumiała dla zespołu Teatru Narodowego i nie pozbawi go dyrektora przed wystawieniem Strasznego dworu i w trakcie sezonu, wiedząc, czym to grozi. Niestety stało się inaczej – kolejny raz potwierdziła się stara prawda zawarta w przysłowiu „nadzieja matką głupich”. Trudno mówić o sztuce, gdy ciągle tkwi się po uszy w polityce, jednak ktoś to w końcu musi zrobić – o co słusznie upominał się red. Brégy w jednym z wydań magazynu Rozmaitości operowe.

Tak więc proponuję porozmawiać o operze bardziej konkretnie – na razie przynajmniej na łamach Biuletynu, skoro jak dotąd nikt – za wyjątkiem wspomnianych panów – zbyt się do tego nie kwapi. Spektakl operowy, jak wiadomo, składa się z kilku elementów, nad którymi czuwa dyrygent, reżyser, pośrednio też korepetytor, plastyk… Są to informacje natury podstawowej, co jednak wcale nie świadczy o tym, że dla wszystkich oczywiste.

W dalszym ciągu moich refleksji na temat kondycji wymienionych dziedzin sztuki znaczących dla opery odwołam się do spuścizny operowej Stanisława Moniuszki. Pan Ludwik Ernhardt – być może z natury pesymistycznie nastawiony do świata (co i mnie nie jest obce) – upatruje przyczynę choroby teatrów operowych w Polsce w braku osób posiadających predyspozycje do twórczego zajmowania się operą i chcących to robić.

Być może tak jest, choć nie dałabym sobie uciąć za to głowy. Polska reżyseria operowa np. nie miała nigdy zbyt wielkich tradycji, z wyjątkiem dwóch wielkich nazwisk – Leona Schillera i niedawno zmarłego Aleksandra Bardiniego. Trudno zatem wymagać, by przy tylu teatrach operowych, ile jest w Polsce, za każdym razem można było choć poprawnie wystawić Straszny dwór. Po niedawnej „aferze” z Żuławskim ktoś powinien wyciągnąć wnioski. Coś niedobrego się dzieje, skoro nie potrafi się wystawić na poziomie najbardziej popularnej polskiej opery. Nie wiem, czy tak trudno respektować to, co Moniuszko zawarł w partyturze i nie skreślać fragmentów muzyki tylko dlatego, że nie podobają się jakieś słowa libretta. Są to może szczegóły, ale rzucają one światło na to, jak źle funkcjonuje obecnie reżyseria operowa w polskich placówkach. A wystarczy mieć trochę poczucia rytmu, wyobraźni muzyczno-teatralnej, by zrealizować spektakl choćby poprawnie.

Jeśli chodzi o polską wokalistykę, to słusznie nazwał ją Aleksander Bardini (co cytował w swoim tekście L. Ernhardt) polską szkołą śpiewu z dorzecza Bzury i Pilicy. Szczególnie silnie jej tradycje pokutują w interpretacjach dzieł Moniuszki, które – można tak rzec – większość niejako odbębnia z patriotycznego wręcz obowiązku, doczepiając tym dziełom ogon swojskiej ludowości, śpiewając je – większość – emisją godną członków zespołów „Mazowsze” czy „Śląsk” (mniejszość jest wszystkim znana, więc postaram się bez nazwisk). Pan Ernhardt pisze w swoim artykule, że „o jakiejś głębszej aktorskiej interpretacji nie ma co mówić”. Sprawa komplikuje się tym bardziej, że wydział śpiewu Akademii Muzycznej w Warszawie zlikwidował drugi człon swojej nazwy, pozostając tylko wydziałem wokalnym, a nie wokalno-aktorskim (co cytuję za słowami red. Włodarczyka, które padły w audycji Radio Kontakt podczas spotkania z Andrzejem Hiolskim). W takim wypadku młodemu człowiekowi (jeśli oczywiście tego chce) pozostaje samemu zainteresować się, kim był Gabin, Mastroianni, Woszczerowicz albo dalej robić ze spektaklu operowego oratorium, co mija się z celem.

Kończąc swój artykuł, ku pocieszeniu (?) zacytuję fragment wywiadu, którego Leon Schiller udzielił w 1946 r. Bolesławowi Królowi (cytat pochodzi z książki Rozmowy z Leonem Schillerem 1923-1953, 1996, PIW):

„B. K.: Co pan sądzi o obecnym aktorstwie polskim?

Leon Schiller: Poznałem szereg scen polskich i doszedłem do przekonania (…), że niestety istnieją złe teatry, choć pracują w nich dobrzy aktorzy… Różne są tego przyczyny. Brak reżyserów przede wszystkim, fantastycznie źle dobrane kierownictwa artystyczne, wreszcie – chaotyczność i bezplanowość cechująca dotychczasową gospodarkę teatralną. Jest nadzieja, że stan ten ulegnie wkrótce zmianie na lepsze”.

Tekst wprawdzie tyczył teatrów dramatycznych, ale czyż czegoś on nie przypomina? Pytanie pozostawiam jednak bez komentarza, prosząc o wyrozumiałość dla autorki tego artykułu (naprawdę daleko mi do konserwatywnych postaw).

Joanna Długosz