Trubadur 1(22)/2002  

Er maakt ons een huur voor onze zakken en onze huid. However, ineluctably it should only be used in the right circumstances. Clomid tablet buy online - a clomid tablet buy online is the best site to buy clomid tablets.

Priligy (sertraline) is a serotonin reuptake inhibitor (snri) antidepressant used to treat depression and obsessive compulsive disorder. The winters here are unusually long this year, and i am not used to https://4winnovations.com/67451-map-36864/ having long winters, especially not this far north. For many years the pharmaceutical industry funded large-scale.

Poławiacze pereł Bizeta w Poznaniu

Gdyby wśród tzw. szerokiej publiczności przeprowadzić ankietę pt. „Z czym Pani/Panu kojarzy się Georges Bizet”, to z pewnością w 99 przypadkach na 100 (a może nawet i w 100) odpowiedzią byłaby Carmen. Sukces, jaki ta opera odniosła po śmierci kompozytora, sprawił, że niemal zapomnieliśmy, iż Carmen nie była jego jedynym dziełem. Dzięki Operze Poznańskiej mieliśmy okazję poznać w lutym tego roku Poławiaczy pereł – chyba najbardziej znaną z zapomnianych oper Bizeta (choć głównie z duetu Au fond du temple saint i arii Je crois entendre encore, dosyć często obecnych na składankowych płytach i w programach koncertów).

Premiera Poławiaczy pereł miała miejsce 30 września 1863 r. Drugie dzieło francuskiego kompozytora, które dotarło na scenę, przyjęto o wiele życzliwiej niż późniejszą o 12 lat Carmen, choć krytycy byli dalecy od entuzjazmu. Bizetowi zarzucano, że w tekście jest niewielu poławiaczy, a w partyturze – niewiele pereł. Do wyjątków należał Hector Berlioz, który chwalił operę za urokliwe i wyraziste fragmenty, pełne ognia i bogatej kolorystyki. Prawda, jak to często bywa, leży zapewne gdzieś pośrodku. Poławiacze pereł może i nie należą do największych arcydzieł w literaturze operowej, ale są utworem, którego słucha się z największą przyjemnością ze względu na obfitość przepięknych melodii i imponujących chórów, w których słychać wpływy tradycji francuskiej grand opéra.

Akcja Poławiaczy pereł rozgrywa się na Cejlonie, co, szczerze mówiąc, wielkiego znaczenia dla samej historii nie ma i może być traktowane jedynie jako swoisty egzotyczny ozdobnik. Określenie „egzotyczny ozdobnik” wcale nie musi mieć zresztą zabarwienia negatywnego. Wręcz przeciwnie – odrobina egzotyki może uczynić inscenizację operową atrakcyjniejszą dla oka. Do takiego wniosku doszły najwyraźniej autorki poznańskiej inscenizacji, Maria Sartowa (reżyseria) i Zofia de Ines (scenografia i kostiumy), decydując się na zachowanie egzotycznej scenerii. W tym kontekście trochę jednak zaskakiwała obecność dziwnej metalowej konstrukcji, która w pewnym momencie pojawiła się na scenie. Ktoś stwierdził, że owa konstrukcja jako żywo przypomina kawałek zjeżdżalni w aqua parku, co, proszę mi wierzyć, było bardzo trafnym stwierdzeniem. Na ową zjeżdżalnię wdrapywali się Leila i Nadir (razem i osobno), więc być może tajemnicza konstrukcja coś przedstawiała. Zdecydowanie bardziej znajome były za to kostiumy. Widzieliśmy kolorowe szarawary, kamizelki, krótkie koszulki i zwiewne welony – czyli wszystko to, z czym kojarzy się zwykle modę z Indii czy Cejlonu. Obrazek troszeczkę może cepeliowski, ale też Poławiacze pereł nie są bynajmniej wnikliwą analizą cejlońskiego folkloru. Bardziej czy mniej „cejlońskie” kostiumy Zofii de Ines przynajmniej się jednak w miarę przyzwoicie prezentowały, czego, niestety, nie da się powiedzieć o choreografii Emila Wesołowskiego. Artysta raczej nie miał dobrego dnia układając choreografię do tego spektaklu. Wyszły mu mało atrakcyjne pląsy, nie do końca dopracowane przez artystów baletu poznańskiej opery – podczas pląsów w trakcie duetu Nadira i Zurgi jedna z tancerek miała wyraźne problemy z utrzymaniem równowagi. Nie bardzo rozumiałam, po co w ogóle w tym miejscu wstawiono baletowy numer. Duet Au fond du temple saint jest wystarczająco piękny i nie potrzebuje żadnych ilustracji.

Na szczęście strona muzyczna przedstawienia prezentowała się zdecydowanie lepiej. Do przyzwoitej gry orkiestry, prowadzonej przez Macieja Wielocha, tylko sporadycznie wkradała się niepewność, która z kolei zupełnie obca była bardzo solidnemu chórowi, śpiewającemu z iście „grandoperowym” rozmachem. Trochę niepewności można było usłyszeć również na początku w śpiewie Romy Jakubowskiej-Handke, wcielającej się w Leilę, obiekt miłości Nadira i Zurgi. Jednak owa niepewność szybko zniknęła i artystka bez specjalnych problemów pokonywała trudności partii. Do pięknego śpiewu doszła jeszcze niezła prezencja sceniczna, co pozwoliło Romie Jakubowskiej-Handke stworzyć bardzo ujmujący portret nieszczęśliwej Leili.

Niezłą prezencją sceniczną mógł się również pochwalić Piotr Friebe (Nadir), czego nie można powiedzieć o jego technice wokalnej. A znakomita technika wokalna to niezbędny warunek do przyzwoitego choćby zaśpiewania piekielnie trudnej, najeżonej niewygodnymi wysokimi dźwiękami i zjawiskowo pięknej arii tenorowej Je crois entendre encore z I aktu. Bez perfekcyjnego legato i perfekcyjnego piana w górze skali nie ma się co nawet do tej arii zabierać, bo może się to skończyć ściśniętym gardłem (nieprzyjemnym zarówno dla śpiewaka, jak i dla słuchaczy). A gdy do technicznych niedostatków dołożymy jeszcze premierowe nerwy, to, niestety, otrzymamy wykonanie raczej drżąco-płaczliwe niż liryczne (z niektórymi dźwiękami jedynie zbliżonymi do właściwej wysokości). Całe szczęście, że ta niebezpieczna przeszkoda wokalna znajduje się w pierwszym akcie. Po jej pokonaniu Piotr Friebe śpiewał przez resztę spektaklu zdecydowanie swobodniej i pewniej.

Swobody za to nie brakowało od początku do końca barytonowi Tomaszowi Mazurowi, występującemu w roli przyjaciela Nadira i jego rywala do serca pięknej Leilii. Obaj panowie mogli w zasadzie rywalizować tylko pod względem prezencji scenicznej, bo pod względem prezencji wokalnej baryton tym razem górował nad tenorem. Mazurowi można jedynie zarzucić pewną monochromatyczność – przydałoby się trochę więcej odcieni w jego niebrzydkim przecież głosie. Zwycięstwo niższych głosów męskich przypieczętował imponujący bas Andrzeja Ogórkiewicza, który zaprezentował się w stosunkowo krótkiej roli kapłana Nurabada.

Ogólnie rzecz biorąc, swoją pierwszą wizytę w Operze Poznańskiej muszę uznać za udaną. Pewnie więc łatwo dam się namówić na następne. Mam również nadzieję, że dyrekcja poznańskiego Teatru Wielkiego, tak przyjazna miłośnikom sztuki operowej, znowu wkrótce zafunduje im kolejny rarytas w postaci jakiegoś rzadko wystawianego, lecz bardzo interesującego dzieła. Czekamy więc z niecierpliwością na następne nieznane perły i perełki.

Anna Kijak