Trubadur 3(24)/2002  

The drug makes you feel drowsy as you may sleep for hours on end. Sildenafil with dapoxetine, http://otticalgieri.it/46938-pastiglie-che-sostituisce-il-viagra-senza-ricetta-79968/ a more potent and longer-acting inhibitor of pde5 than sildenafil alone. With this new information, and the fact that it’s not a safe long term dose, clomid is no longer considered safe.

Drugs can be very dangerous to humans and the only way to find out if they are harmful to your health is to test it. It binds to the human estrogen receptor (her) alpha (er-alpha) with high affinity and cialis kosten Borodino thus inhibits the estrogen receptor's ability to regulate gene transcription or to influence the proliferation of certain cell types. Is it a buy viagra online in uk an indication that it helps them reduce feelings of boredom.

I Festiwal J. F. Händla

Pierwszym ogniwem festiwalu poświęconego twórczości Händla organizowanego przez Warszawską Operę Kameralną było inscenizowane wykonanie Mesjasza. Zabrzmiało ono trzykrotnie we wnętrzu Kościoła Semianaryjnego na Krakowskim Przedmieściu. Ja wybrałam się na pierwszy koncert 16 września. Przyznam, że po wysłuchaniu i obejrzeniu tego gigantycznego dzieła zastanawiałam się, czy i jak opisać moje wrażenia. Czy forma tradycyjnej recenzji jest w stanie oddać choćby część emocji i uczuć, które wyzwoliło owo subtelne misterium, w jakim przyszło mi wziąć udział?

Symboliczna reżyseria Ryszarda Peryta przypomniała (o czym chyba często zdarza nam się zapominać), że Mesjasz to przede wszystkim wielka modlitwa, to wyznanie wiary ułożone na chwałę Boga. Trudno to sobie w pełni uświadomić, gdy siedzi się wygodnie w fotelu w sali koncertowej. Zwłaszcza zaś jest to trudne, gdy ma się przed sobą wyfraczonych solistów i chór, wstających i siadających, co czasem sprawia wręcz groteskowe wrażenie. Tu nawet owo wstawanie i siadanie (ograniczone do minimum) naturalnie wypływało z toku misterium. Oto chór na chwilę przysiadł na stopniach ołtarza zasłuchany w słowa kapłana – tenora, lecz wstaje, gdy sam ma chwalić Pana.

Soliści. Chyba zostali dobrani zarówno pod względem walorów głosowych, jak i aparycji i osobowości. Dzięki prostym kostiumom projektu Andrzeja Sadowskiego zdawali się być postaciami ze Starego i Nowego Testamentu. Marzanna Rudnicka (sopran) w białej szacie tak z głosu, jak i wyglądu była podobna do anioła, co zstąpił, by ogłosić pasterzom dobrą nowinę. Dorota Lachowicz (alt) w szacie czerwonej, z puklami ciemnych włosów, stała pod krzyżem niczym tragiczna Maria Magdalena. Jerzy Knetig (tenor) w stroju zielonym przywodził na myśl dobrotliwego mędrca-kapłana, strażnika świętej tajemnicy. Andrzej Klimczak (bas) w czerni i złocie, mógł się kojarzyć ze starotestamentowym zapalczywym prorokiem, zwłaszcza, że swą pierwszą arię The people that walked in darkness (cytat z Izajasza) śpiewał z ambony.

Wszyscy soliści nie dość, że zaśpiewali swoje partie przepięknie, to w poszczególnych recytatywach i ariach stworzyli nastrój takiego skupienia i ekstatycznego niemal przeżycia, że można było zapomnieć o ozdobnikach, fermatach i frazowaniu. Genialnie wypadła wstrząsająca aria altu He was despised and rejected of men, sopranowe Rejoice, rejoice i How beautiful are the feet z II części oratorium. Tenor zachwycił w arii But Thou didst not leave His soul in hell, a bas (znowu z ambony) z mocą ogłaszał: The trumpet shall sound (.) and we shall be changed.

Czytelna symbolika religijna (krucyfiks, obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, paschał) i gra równie symbolicznych barw – czerń, czerwień i biel – pozwoliły stworzyć misterium podzielone, niczym różaniec, na części radosną, bolesną i chwalebną. To, że zarówno chór, jak i soliści byli w ruchu, np. przechodzili środkiem nawy, wchodzili na stopnie ołtarza, sprawiało wrażenie, że i my, publiczność, jesteśmy włączeni w odbywający się obrzęd.

Stworzyło to jednak problemy natury akustycznej – w zależności od miejsca, w jakim znajdował się dany śpiewak, różnie go było słychać. Siedząc mniej więcej w połowie nawy doskonale np. słyszałam solistów śpiewających spod chóru, idących w stronę ołtarza, słabiej natomiast, gdy stali pod ołtarzem nieco z boku. Dlatego też lepiej słyszało się głos Marzanny Rudnickiej śpiewającej często w przejściu między rzędami i Andrzeja Klimczaka umieszczonego na wspomnianej już ambonie – pyszny efekt akustyczny!

Nie byłby jednak ten Mesjasz tak prawdziwy i piękny, gdyby nie Zespół Instrumentów Dawnych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense pod dyrekcją Władysława Kłosiewicza (dyrygującego od klawesynu) i Chóru Kameralnego WOK. Oba zespoły były ponad wszelki podziw, a interpretacja Władysława Kłosiewicza wręcz pasjonująca: pełna kontrastów, ale łagodnie zadumana, kiedy trzeba radosna, kiedy indziej rozdzierająco smutna. Mesjasz wykonany na instrumentach dawnych to zupełnie inne dzieło niż to, które tak dobrze znamy z sal koncertowych (nie mówię tu o najróżniejszych nagraniach). To fascynująca wyprawa w nieznane. Ten inscenizowany Mesjasz był jeszcze czymś więcej – wyprawą w głąb nas samych.

O WOK-owskich realizacjach Imeneo i Rinalda pisałam już na łamach Trubadura przy okazji ich premier (Trubadur nr 9 i 18). Oba przedstawienia wyreżyserował Ryszard Peryt, scenografię i kostiumy zaprojektował Andrzej Sadowski, muzycznie przygotował i od klawesynu poprowadził Władysław Kłosiewicz. Grał Zespół Instrumentów Dawnych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense i to grał wspaniale. podczas dwóch pierwszych spektakli (nie licząc sporych problemów trąbki z utrzymaniem czystości dźwięku podczas pierwszego, sobotniego Rinalda). To natomiast, co zdarzyło się (bo mam nadzieję, że były to tylko wypadki) niektórym instrumentalistom w czasie ostatniego spektaklu potrafiło odebrać sporą część radości z przedstawienia. Szkoda, tym bardziej, że był to spektakl, który cudem doszedł do skutku, bowiem już od pierwszego dnia było wiadomo, że Marta Boberska kreująca rolę Armidy jest niedysponowana, zgodziła się jednak wystąpić w nieco okrojonej partii. Drugiego dnia artystka śpiewała już dość odważnie i pięknie, a trzeciego. była chora. Mimo to, aby nie odwoływać przedstawienia i dać publiczności choć namiastkę satysfakcji, Rinaldo został odegrany, ale bez arii i większości scen Armidy. Niestety, nagłe zmiany, które musiały być z tego powodu wprowadzone, wpłynęły i na resztę wykonawców. Myślę zresztą, że swoje zrobiło także zmęczenie trzema spektaklami granymi dzień po dniu. I tak pierwsze przedstawienie było świetne, ale lekko niepewne (a to zawadzała dekoracja, a to ktoś wszedł za wcześnie), drugie – doskonałe, trzecie nierówne.

Anna Radziejewska od czasu swego pierwszego występu w roli Rinalda musiała wykonać wielką pracę, bowiem to, co zaproponowała nam w tym roku, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Nie przeczę, że już w styczniu 2001 r. było to wykonanie bardzo dobre, ale teraz wprost oczu i uszu nie można było oderwać. Radziejewska nie była już śpiewaczką odtwarzającą (choćby najpiękniej) rolę zakochanego rycerza Rinalda. Ona była tym młodym wojownikiem, na naszych oczach kochała i cierpiała. Wzruszającą arię Cara sposa śpiewała w niemalże somnambulicznym otępieniu – jej rozpacz wyrażała się zarówno w cudownie lekko prowadzonej frazie, jak i w oszczędnym, ale wyrazistym aktorstwie. Na dodatek śpiewaczka wykazała się nie lada kondycją wokalną – dopiero pod koniec trzeciego przedstawienia można było wyczuć w jej głosie oznaki zmęczenia, a przecież Rinaldo to olbrzymia i naszpikowana trudnościami partia.

Cokolwiek bym napisała o wykonaniu przez Olgę Pasiecznik partii Almireny, będzie za mało. Wszystkie arie z cudowną Lascia ch’io pianga na czele były istnymi perłami muzycznej wrażliwości. Tym razem jednak perłą wśród pereł wydał mi się duet z Rinaldem Scherzano sul tuo volto z I aktu – szczyt wokalnego mistrzostwa obu artystek! Nic dziwnego, że Pasiecznik za tę kreację (i Tatianę w Eugeniuszu Onieginie) została nominowana do Nagrody im. Cypriana Norwida.

Argant to jedna z popisowych ról Andrzeja Klimczaka, zwłaszcza wielka aria Sibillar gli angui d’Aletto z mnóstwem ozdobników wzbudza zachwyt publiczności. Ja wolę śliczne Vieni, cara, a consolarmi i oczywiście nie zawiodłam się. Na szczęście w czasie dwóch wieczorów mogliśmy także usłyszeć i obejrzeć brawurowy duet Arganta i Armidy Al trionfo del nostro furore. Niestety trzeciego dnia musieliśmy się obejść smakiem. szkoda. Ze względu na niedyspozycję nie należy oceniać kreacji Marty Boberskiej w roli Armidy, choć gdyby nie zapowiedź dyrektora Stefana Sutkowskiego, że artystka występuje chora, większość publiczności nic by pewnie nie zauważyła. Boberska śpiewała po prostu ostrożniej i delikatniej, no i oczywiście tylko część swojej partii.

W przedstawieniach Rinalda w roli Goffreda wystąpił po raz pierwszy Jakub Burzyński (podczas premiery w 2001 r. partię tę wykonał z marnym raczej skutkiem Richard Berkeley). Burzyński całkiem zadowalająco poradził sobie z kontratenorową partią wodza krzyżowców, ze spektaklu na spektakl był coraz pewniejszy głosowo i aktorsko. Śpiewak miał momenty naprawdę piękne, np. w arii No, no, che quest’alma w I akcie, ale z kolei w nastrojowym E’un incendio fra due venti raczej nie zachwycał. Mimo to jego występy w Rinaldzie, choć nierówne, uznałabym za udane i dobrze rokujące na przyszłość (śpiewak przygotowuje partię Ottona w Koronacji Poppei). Miłym zaskoczeniem była dla mnie świetna forma drugiego z występujących w Rinaldzie kontratenorów Piotra Olecha. Chyba nigdy nie podobał mi się tak bardzo! Dźwięk okrągły, pełny, a przy tym delikatny, ładnie prowadzona fraza – to wszystko zadecydowało o powodzeniu śpiewaka zwłaszcza w dwu pięknych ariach Eustazia Col valor i Di Sion nell’alta sede z III aktu.

Po ostatnim Rinaldzie wierni bywalcy Opery Kameralnej chcieli dać na mszę, by Marta Boberska szybko wyzdrowiała i wystąpiła w Imeneo. Jednak widać jakieś fatum zawisło nad Festiwalem Händla, bowiem po przybyciu na pierwsze przedstawienie Imeneo publiczność dowiedziała się, że oba spektakle są odwołane. Olga Pasiecznik kreująca w tej operze partię Rosmene dzień wcześniej dotkliwie się poparzyła i oczywiście nie mogła wystąpić. Dyrektor Stefan Sutkowski przeprosił widzów i obiecał, że jeżeli wszystko się uda, to Imeneo zagości na scenie WOK jeszcze w końcu października.

Händlowski Festiwal zakończył koncert muzyki instrumentalnej wykonany 1 października w dniu Święta Muzyki. Na tę okazję przeniesiono się do pięknej Sali Wielkiej Zamku Królewskiego. Na program koncertu złożyły się cztery Concerti grossi (G-dur op. 6 nr 1, D-dur op. 6 nr 5, d-moll op. 6 nr 10 i B-dur op. 3 nr 2) oraz II Suita D-dur z Muzyki na wodzie. I te utwory wykonał Zespół Instrumentów Dawnych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense pod dyrekcją Władysława Kłosiewicza grającego na klawesynie włoskim. Piękne zakończenie festiwalu przywróciło mi nadzieję, że mimo różnorakich przeciwności i wypadków losowych (które przecież zawsze się mogą zdarzyć) Festiwal Händla będzie powracał na scenę WOK i do zabytkowych warszawskich wnętrz, aby cieszyć uszy i oczy barokowym bogactwem wrażeń i bogactwem talentów solistów i zespołów Warszawskiej Opery Kameralnej.

Katarzyna K. Gardzina