Trubadur 3(28)/2003  

In this article we examine the changes, discuss the potential implications and suggest what the future might hold. Price of doxy 100mg, viagra 25 Zubia kamagra viagra for woman mg, 100mg feneridosiin viagra. Side effects including rash, changes in blood lipids, muscle pain, digestive problems, and nausea or vomiting.

My wife is a good student but not so good a housekeeper. Amoxicillin is one of the antibiotics that you'll find in https://junkergebaeudeservice.de/71363-cialis-bestellen-auf-rechnung-44327/ your medicine cabinet. I started to feel like i was on speed skates with no hands on the steering wheel.

Hrabia Ory i Podróż do Reims na XXIV Festiwalu w Pesaro

Podczas kolejnej, XXIV już edycji Festiwalu Rossiniego w Pesaro zaprezentowano jak co roku 3 dzieła sceniczne kompozytora, w tym dwie premiery: Semiramidę, w reżyserii Dietera Kaegi pod dyrekcją Carla Rizziego oraz Hrabiego Ory w reżyserii Luisa Pasquala pod dyrekcją Jesusa Lopeza Cobosa. Trzeci spektakl, Adina czyli Kalif z Bagdadu, był wznowieniem produkcji z 1999 roku (zob. Trubadur 3(12)/1999). Tradycyjnie już Akademia Rossiniowska w ramach Festival Giovane przedstawiła, z udziałem młodych śpiewaków z całego świata, Podróż do Reims. Publiczności zaproponowano również trzy Concerti di Belcanto, na których z recitalami solowymi wystąpili Juan Diego Flórez, Silvia Tro Santafé oraz Cinzia Forte – gwiazdy poprzednich edycji festiwalu.

Nie ukrywam, że zasadniczym magnesem podróży do Pesaro był występ Juana Diego Flóreza w popisowej partii Hrabiego Ory. Kariera artysty bardzo silnie związana jest z Pesaro, Flórez niemal co roku występuje tu w jednej z festiwalowych produkcji. I w każdej jest rewelacyjny! Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że tego samego dnia mogłem wysłuchać i obejrzeć dwie opery Rossiniego, lub też dwie wersje tego samego dzieła: włoską Podróż do Reims i francuskiego Hrabiego Ory. Mimo że Rossini wykorzystał w obu tych operach bardzo dużo dokładnie tej samej muzyki (np. aria Hrabiny de Folleville z Podróży do Reims prawie bez zmian staje się arią Hrabiny Adeli w Hrabim Ory), właściwie się tego faktu nie zauważa! Mamy do czynienia stylistycznie z operą francuską i operą włoską!

Najpierw, w czasie spektaklu południowego, wysłuchałem – zgodnie zresztą z porządkiem chronologicznym powstawania dzieł – Podróży do Reims. Alberto Zedda stwierdził kiedyś, że do tej opery potrzeba albo najlepszych śpiewaków na świecie, albo ludzi bardzo młodych, studentów śpiewu, którzy wykonają tę muzykę z właściwą sobie pasją. I niewątpliwie młodzi artyści starali się całym sercem pokazać to, czego nauczyli się podczas letnich zajęć w Akademii, choć nie zawsze niestety z sukcesem. Ciekawostką był fakt, że dwóch śpiewaków, którzy śpiewali w warszawskiej inscenizacji Podróży do Reims, wystąpiło tu w innych rolach! José Manuel Zapata, który w Warszawie wspaniale kreował Kawalera Belfiore, na występ w Pesaro przygotował znacznie bardziej karkołomną partię Hrabiego Libenskofa. Zapata jeszcze raz udowodnił, jak pięknym głosem dysponuje, jak bardzo jest muzykalny i jak świetnie opanował warsztat aktorski; doskonale radził sobie z najeżoną koloraturami rolą, przekonująco oddawał głosem gniew, zazdrość i wielkie pożądanie. Wojciech Gierlach, który w Warszawie był Lordem Sidneyem, w Pesaro wystąpił jako Don Profondo. Gierlach poradził sobie wyśmienicie, Don Profondo jest jednak partią wyżej napisaną i można było odnieść czasami wrażenie, że śpiewak nie czuje się w niej w pełni komfortowo; aktorsko i wokalnie był jednak znakomity, a aria „wielonarodowa” wywołała wielki aplauz na widowni. Elżbieta Wróblewska i w Warszawie, i w Pesaro była Delią, a w roli tej można podziwiać właściwie jedynie umiejętności aktorskie. Wróblewska jest urodzoną aktorką, rzadko zdarza się oglądać taką swobodę i wyobraźnię na scenie, chciałoby się posłuchać tej artystki w większej roli, np. Maddaleny, którą wykonywała Margherita Settimo, i wcale nie był to występ udany – głos niepewny, miejscami brzmiący głucho, chwilami bez podparcia. Elizavetta Martirosyan jako Korynna świetnie poradziła sobie zarówno z dwoma pięknymi, wymagającymi kantyleny ariami, jak też z brawurowym duetem z Kawalerem Belfiore. Śpiewaczka obdarzona jest pięknym w barwie, ciepłym sopranem, który w przyszłości ma szanse rozwinąć się w świetne spinto. Bardzo dobra była też Melibea Marianny Pizzolato, śpiewaczka dysponuje bardziej sopranem dramatycznym niż mezzospranem, niemniej jednak ma bardzo ciekawy głos i jako Polka stworzyła bardzo interesującą kreację wyniosłej, ale i afektowanej Markizy. Hrabina di Folleville, kreowana przez Eunshil Kim popisywała się koloraturami i pomysłowymi kadencjami, niemniej jednak było to śpiewanie nierówne i na dłuższą metę trochę nużące; w jej głosie brakowało pierwiastka ludzkiego, było to śpiewanie – częste niestety wśród dalekowschodnich artystów – bardziej mechaniczne i trochę bez emocji. Madame Cortese w wykonaniu Sonii Peruzzo była najwyraźniej nie w formie, jej głos brzmiał ostro i nieprzyjemnie. Filippo Adami kreujący rolę Kawalera Belfiore śpiewał brawurowo, trochę przypominało to manierę Rockwella Blake’a, jego głos czasami wpadał w krzykliwe brzmienie, ale jest to niewątpliwie bardzo utalentowany artysta i słuchało się go z ogromną przyjemnością. Wspaniałym głosem basowym dysponował David Mendenez, kreujący Lorda Sidneya. Zaczął znakomicie, potem jednak dało się we znaki lekkie zdenerwowanie i czuć było, że śpiewak zbyt się kontroluje. To niesamowity głos, pełny, głęboki, o szlachetnej barwie. Don Alvaro (Boris Grappe) i Baron Trombonok (Federico Sacchi) śpiewali nieźle, jednak ich występy nie wywarły na mnie szczególnego wrażenia.

Inscenizacja przygotowana przez Emilio Saggiego była inscenizacją bardzo dosłowną i prostą, oszczędną wręcz. Jedyną dekorację stanowiły właściwie leżaki plażowe; pacjenci, jak przystało na uzdrowisko, poddawani byli przeróżnym zabiegom, chodzili w szlafrokach, kapciach i ręcznikach. Dzięki takiemu założeniu niemal cała odpowiedzialność za powodzenie produkcji spadła na barki śpiewaków-aktorów. Dzięki temu otrzymaliśmy zabawną komedię sytuacyjną, zręcznie i pewnie opowiedzianą, wzbudzającą szczery uśmiech. Przezabawna jest scena, gdy Don Prudenzio (Ramaz Chikviladze) robi zastrzyki, a artyści uciekają przed nim; świetna jest scena Hrabiny tańczącej z kapeluszem w szlafroku; wspaniały jest duet Korynny i Kawalera Belfiore, który – widząc Korynnę wychodzącą z kąpieli – zrzuca z siebie szlafrok i tarza się przed obiektem swoich zalotów po podłodze w samych tylko kąpielówkach. Inscenizacja, jak już wspomniałem, jest jednak bardzo prosta, niewątpliwe Saggi skrupulatnie wczytał się w libretto i zręcznie je zilustrował, nie siląc się na jakieś przesłanie czy tzw. drugie dno. Jednak w przypadku Podróży do Reims ten sposób inscenizacji zubaża dzieło, pozostawiając zawsze nie pasujący do całości, sztucznie doczepiony finał. Scena balu to po prostu bal, sanatorium to po prostu sanatorium (chociaż przeniesione w początki XX w.), w finale królem okazuje się mały chłopiec w papierowej koronie niosący balonik. Może więc reżyserzy-realiści powinni vidować całe zakończenie…?

Młody dyrygent Danielle Pollini prowadził orkiestrę bardzo lekko, precyzyjnie, jednak moim zdaniem zbyt akademicko, bez tak właściwej Rossiniemu swobody i wolności. Może jednak po genialnej kreacji Alberto Zeddy z orkiestrą warszawskiej opery każde inne wykonanie budzi mój niedosyt.

Hrabia Ory Rossiniego, w którym kompozytor wykorzystał ogromne partie partytury z Viaggia, wystawiony został, zgodnie z tradycją Teatro Rossini, dosyć tradycyjnie. W złym tego słowa znaczeniu: oczywiście można przy realizacjach dzieł Rossiniego budować bajecznie kolorowe i fantastyczne światy, gorzej jednak, gdy w stworzonej na potrzeby Hrabiego przestrzeni scenicznej umieścić można – bez żadnej dla niej szkody – Traviatę. Reżyserem spektaklu, autorem kostiumów i scenografii był Lluis Pasqual, wraz z Wolfgangiem Zoubekiem był on także odpowiedzialny za reżyserię świateł. Dzieło Rossiniego nie ma w zasadzie klasycznej akcji, treścią dwóch aktów są miłosne podchody Hrabiego Ory do Hrabiny, oczekującej na powrót swego męża; w finałach obu aktów Hrabia zostaje zdemaskowany – raz jako fałszywy biskup, drugi raz jako fałszywa zakonnica. Zwłaszcza II akt, gdzie Ory i jego towarzysze przebierają się za zakonnice i cynicznie szantażują emocjonalnie kobiety na zamku, jest bardzo zabawny. Fałszywe siostrzyczki wyciągają bowiem z piwnicy wino i urządzają dziką imprezę, kontrolowane przez Ragondę udają, że się modlą, śpiewając psalmy. Rossini świetnie oddał to w muzyce, wspaniałe są stylizowane na utwory sakralne sceny zbiorowe, cudowna jest scena burzy, w której zakonnice proszą o schronienie. Cała inscenizacja rozgrywała się w jednej przestrzeni – było to wnętrze salonu z lat 20. czy 30. I niewątpliwie przedstawienie, dzięki odtwórcom głównych ról było bardzo zabawne, zwłaszcza scena upojenia alkoholowego zakonnic.

Gwiazdą wieczoru był Juan Diego Flórez, o którego ekwilibrystyce wokalnej i wspaniałym talencie aktorskim pisać można by bardzo długo. Bardzo swobodny i w śpiewie i na scenie, był znakomity i tylko dzięki niemu właściwie ten wieczór, mógł utkwić w pamięci. Stefania Bonfadelli jako Hrabina była w bardzo złej formie, rozśpiewała się dopiero w drugim akcie. Jej głos i technika są w zasadzie bardzo dobre, ale nie ma w nich żadnej indywidualności – to już zmora wielu promowanych i popularnych współczesnych tzw. gwiazd operowych. Śpiewaczka natomiast wspaniale prezentuje się na scenie i jest doskonała aktorsko. Rozczarowaniem był dla mnie występ Marie-Ange Todorovitsch w spodenkowej roli pazia Isoliera. Śpiewała bardzo ciężkim i nieprzyjemnym głosem, również pozbawionym indywidualności i mało ciekawym. Pięknym mezzosopranem dysponowała z kolei Marina de Liso, która błysnęła w niewielkiej roli Damy Ragondy; Bruno Prattico śpiewał jak zawsze poprawnie, ale trochę pod publiczkę, napawał się swoim głosem i swoją osobowością, już kilka razy oglądałem tego śpiewaka w Pesaro i za każdym razem kreował on tę samą postać. Guwerner Alastaira Milesa był postaciowo i wokalnie raczej bezbarwny. I niestety bezbarwna, miejscami zbyt ciężka, była również orkiestra prowadzona przez Jesusa Lopeza Cobosa. Niemniej jednak warto było obejrzeć ten spektakl dla wybitnej kreacji Flóreza.

A najbliższy festiwal zapowiada się oszałamiająco: zaprezentowane zostaną trzy wielkie dzieła Rossiniego: Mathide di Shabran, Elżbieta, królowa Anglii oraz Tankred. To najciekawiej od lat dobrany repertuar, a ponieważ opery grane są dzień po dniu, jest szansa na obejrzenie wszystkich tych dzieł.

Tomasz Pasternak