Trubadur 2(31)/2004 (Dodatek Moniuszkowski)  

The first person to be successfully treated for a viral infection by taking an anti-virals is dr. Tamoxifen is also used to prevent breast cancer in women who have had the Umkomaas sildenafil 100 mg online kaufen disease in the past, or in women at high risk. Generic dapoxetine is the generic equivalent of viagra, and is the same as the brand-name drug, but without the prescription needed to purchase a single prescription of a male sexual organ to treat the problem.

Not only can the pill potentially lead to long-term health consequences, but it can also lead to very serious complications. In swine, cyathostomiasis is apotheke viagra kaufen Netanya an important pig health problem. All women are more or less prepared to undergo the procedure regardless of age.

Śpiewak musi śpiewać!
Rozmowa z Marią Fołtyn

– „Trubadur”: Zanim spytamy o Pani wrażenia z ostatniej edycji konkursu, chcielibyśmy poprosić o refleksję nad wszystkimi pięcioma. Jak Pani z perspektywy tych 12 lat ocenia rozwój konkursu? Jak on się zmienia?

Maria Fołtyn: Zanim konkurs mógł ujrzeć światło dzienne, przeżyłam długą, trudną i żmudną epopeję. Konkurs miał od samego początku wielu niechętnych, a nawet wrogów. Uważałam i wciąż tak uważam, że żadne największe nazwisko, nawet Adama Didura czy Ady Sari, najsłynniejszych polskich śpiewaków, nie jest w stanie promować kultury polskiej w takim stopniu, jak nazwisko wielkiego polskiego kompozytora i twórcy. Konkurs nie może nazywać się ani moim imieniem, ani imieniem Sari, ani imieniem Bandrowskiej-Turskiej. On musi nazywać się imieniem Moniuszki, bo w swojej nazwie ma zawierać odniesienia do polskiej muzyki! Była to walka często tragiczna, aż w końcu ministerstwo, pani Izabella Bojkowska wraz z podsekretarzem stanu, panem Grzegorzem Michalskim, podjęli decyzję i zatwierdzili konkurs.

Był to rok 1992. Dyrektorem Teatru Wielkiego był wówczas Sławomir Pietras i nie wpuścił on konkursu do kierowanego przez siebie gmachu. Poszliśmy więc do Filharmonii i dyrektor Kazimierz Kord nas przyjął. Ale nie było tam dla mnie żadnego pomieszczenia. W sześciometrowym pokoju siedziało 6 osób, wstawiono więc biurko w foyer i tam urzędowałam. Dużo też pracowałam w domu. Kazimierz Kord, który przeżył ze mną dwa konkursy realizowane w Filharmonii Narodowej, zrewanżował mi się przepięknie w czasie piątej, ostatniej edycji, powołując Grand Prix mojego imienia.

Fakt, że Kord został przewodniczącym jury, przyjęłam z najwyższym uznaniem, ponieważ dał on temu konkursowi wymiar prawdziwie muzyczny. Inaczej słucha nawet najwybitniejszy śpiewak, inaczej wielkiej klasy dyrygent. Jestem bardzo wdzięczna Stanisławowi Leszczyńskiemu, który miał ten dobry pomysł i omówił wszystko i załatwił z Kordem. Szczególnie po smutnych wydarzeniach IV edycji konkursu, kiedy to dyrektor Jacek Kaspszyk odmówił w ostatniej chwili bycia przewodniczącym. Ta tragiczna sytuacja zaważyła na całości konkursu, bowiem w ostatniej chwili przewodniczącą została Teresa Kubiak, która po prostu nie dała sobie rady. Łarisa Giergijewa wkroczyła z pretensjami punktacyjnymi i w moim pojęciu miała swoje słuszne racje. Najlepszym tenorem był na pewno Daniił Sztoda. Racje były uzasadnione. Był skandal. Mimo wszystko zdobyłam uznanie Giergijewej, gdy zobaczyła punktację i to, że ja punktowałam Sztodę najwyżej. Dlatego IV edycja miała pewne zachwianie, które mogło nawet stać się przyczyną utraty renomy Konkursu Moniuszkowskiego. Na szczęście Stanisław Leszczyński zorientował się w porę, co się dzieje. Dyrektor Leszczyński zaczął ratować konkurs i jestem mu za to niezwykle wdzięczna i zobowiązana. W czasie tej edycji stosunek Jacka Kaspszyka do konkursu był wyśmienity. Moje stosunki z Kazimierzem Kordem zawsze były bardzo dobre i wszystko się pięknie ułożyło w naszej współpracy. Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że gdyby mnie się coś stało, pierwszą osobą, która powinna objąć konkurs, jest właśnie Kazimierz Kord. Ta świadomość, że jest ktoś godny pod względem globalnego myślenia muzycznego, a zarazem szacunku dla mojej pracy, daje mi gwarancję spokoju. Na razie jestem zmęczona, ale moje zdrowie nie jest zachwiane, wręcz przeciwnie – w trakcie przygotowywania ostatniej edycji przeszłam trzy operacje i wszystko dobrze się skończyło. Ten konkurs osiągnął już bardzo wiele, zdobył wysoką pozycję i renomę, nawet Tom Krause, który przyjechał na II etap przesłuchań wprost z konkursu Królowej Elżbiety w Brukseli, powiedział mi: Pani konkurs jest lepszy. Nie mówiąc już o tym, że Bruksela nie ma takiej liczby uczestników. To samo Helsinki. W jury zasiadała naprawdę operowa elita! Cieszę się, że udało się zaprosić Ioana Holendra, który zaprosił do wiedeńskiej Staatsoper aż troje śpiewaków biorących udział w konkursie. Podobnie Sergio Segalini także zaprosił kilkoro uczestników do La Fenice.

I żeby tych wszystkich osiągnięć nie stracić, należy sobie zdać sprawę, że nie możemy już w tej chwili bazować wyłącznie na Rosjanach. Oni są już wszędzie, oblegają wszystkie teatry świata: balety, śpiewacy, orkiestra… Cały czas więc myślę, jak ściągać na konkurs uczestników z innych części świata.

Dla mnie najwspanialszą edycją pod względem głosów był II konkurs, w 1995 roku. Nie powtórzył się taki mezzosopran, jak nasza Urszula Kryger. Wtedy też pierwszą nagrodę zdobyła Irlandka Cara O’Sullivan, drugą Kyung-Hue La z Korei. Obie Halki! Ile dałabym za to, żeby Kyung-Hue La przyjechała i zaśpiewała u nas. Ona jest córką księcia, pochodzi z jednej z najznamienitszych rodzin w Seulu, bardzo bogata dziewczyna, która ma teraz wielką klasę śpiewu w Seulu, decyduje w teatrze jako współdyrektor. To osoba z towarzystwa, która wiele może. Brak tego kontaktu jest naszą głupotą, ale nic na to nie poradzę.

Największy błąd konkursu polega na tym, że poszczególne edycje są od siebie odizolowane. Musi być biuro, które będzie mogło wprowadzić tradycję występów laureatów na polskich scenach, które będzie zwycięzców promowało! Program II Polskiego Radia, który powinien być współtwórcą konkursu, powinien też organizować koncerty. Na wspaniałej scenie Opery Narodowej powinni pojawiać się laureaci różnych edycji, aby można było przekonać się, co oni teraz sobą reprezentują. Gdy Teatr Wielki zaprasza wielką śpiewaczkę, powinien poprosić ją, żeby na recitalu zaśpiewała jeden polski utwór. Promocja muzyki polskiej musi wypływać od całej dyrekcji, przecież ten konkurs ma służyć również teatrowi.

Powinien powstać impresariat konkursu. Niestety, tego wszystkiego nie ma… To jest moje ciężkie zmartwienie. Nie dokonaliśmy też do tej pory zgłoszenia naszego konkursu do centrali konkursów wokalnych w Genewie, bo nikt nie chciał za to zgłoszenie zapłacić… Nie mamy kontaktu z innymi konkursami wokalnymi, bo po prostu nie mamy odpowiednich środków finansowych.

Cieszę się, że my Polacy, w obecności wybitnych osobowości świata, przestajemy rozumować z kompleksami parafiańszczyzny. Ja nie czuję się umniejszona, że Moniuszko nie jest geniuszem. Ale był przecież wybitnym kompozytorem. I jego dwie opery mogą być międzynarodowe. Halka jest arcydziełem, które mówi o ludzkich wartościach. Halka to wspaniała kobieta, ukazana w realiach polskiej obyczajowości. Cieszę się bardzo, że na jesieni mogę przygotować wznowienie Halki w Teatrze Wielkim, już teraz mogę zapowiedzieć sporo zmian, zarówno w reżyserii, jak i obsadzie. Gdziekolwiek pracowałam, mówiono mi, że umiem pracować z aktorem. Ja nie jestem inscenizatorem, staram się wejść w duszę człowieka. Przedstawienie, które robię, znam jak dyrygent, doskonale wiem, co dzieje się w orkiestrze, i wiem, jak poprowadzić aktora. To inne myślenie niż inscenizatora.

– Jak ocenia Pani poziom uczestników ostatniej edycji?

– Kilkoro naprawdę wspaniałych śpiewaków, z którymi rozmawiałam bezpośrednio i zachęcałam do wzięcia udziału w konkursie, nie mogło niestety przyjechać. Był zgłoszony baryton z Kijowa, którego słyszałam we Lwowie, naprawdę sensacja, może byłaby to największa sensacja konkursu. Ale w ostatniej chwili zadzwonił, że otrzymał kontrakt do Metropolitan i nie może przyjechać. Uważam, że to jest tak trudny konkurs, że nie mogą w nim uczestniczyć zbyt młodzi artyści. Na przykład Olga Komar, 19-letnia dziewczyna, przyjechała z Moskwy, z Akademii im. Gniesinych, mieszka w Brześciu, a w ogóle jest właściwie Polką. Wielki talent. Ta dziewczyna może być za trzy lata albo wspaniała, albo bardzo zniszczona, zależy jak będzie uczona. Także Arsen Sogomonian chce przyjechać na następny konkurs, przecież on ma dopiero 21 lat! Takie osoby trzeba trzymać w ręku, trzeba mieć z nimi kontakt, zachęcać do ponownego przyjazdu. Bardzo się cieszę, że to właśnie on dostał waszą nagrodę. Arsen już po pierwszym przesłuchaniu zdobył sobie ogólny zachwyt dla barwy głosu. Może nie mógł jeszcze w pełni przebić się przez orkiestrę, ale to drobiazg, jest jeszcze taki młody! Ale przy fortepianie był zachwycający. Gatunkowo to był najpiękniejszy głos ostatniej edycji konkursu. Bez wątpienia! Arsen Sogomonian i Olga Komar to ludzie przyszłości. Dla mnie bardzo ważną uczestniczką była też Lorraine Hinds, która była przeciwwagą dla Rosjan.

Jeśli zatwierdziłam czyjś udział, pisałam do niego: Con piacere. Tua Maria. Albo dzwoniłam. To nie może być suchy kontakt. Jeśli uważałam, że ktoś wybrał złą, nieodpowiednią pieśń, proponowałam inną, wysyłałam inne nuty. Porównując wypisy utworów śpiewanych podczas tych 12 lat, zauważam kolosalną różnicę, coraz więcej śpiewa się Szymanowskiego, to bardzo cieszy! Nawet najtrudniejsza muzyka polska jest teraz wykonywana, co było nie do pomyślenia w czasie pierwszych edycji. A więc konkurs spełnia chyba swoje zadanie w promowaniu polskich kompozytorów. Już dziś mogę powiedzieć, że Moroz będzie śpiewał w Metropolitan. I będzie miał w życiorysie napisane: laureat Grand Prix. To on będzie robił reklamę Moniuszce.

Urok tego konkursu, co podkreślał między innymi Tom Krause, polega na tym, że zapewniamy bardzo szczególną opiekę uczestnikom. Oni są traktowani w sposób elegancki. Tego bogata Belgia nie daje. Śpiewak, który tu przyjeżdża, ma świetny hotel, śniadanie, obiad, kolację. Uczestnicy mówili mi, że dla nich to jest największym szokiem. Jeżdżą po konkursach i nikt się nimi tak nie zajmuje, jak my w Warszawie. To, że staram się być dla nich wszystkich matką, odgrywa wielką rolę. Zresztą nawet po zakończeniu konkursu mam kontakt z tymi ludźmi, nawet przez kilka miesięcy. Dziwią się czasem: Dlaczego Pani jest taka miła? Odpowiadam: To ty uczysz się nowych utworów, utworów polskich, i to ja tobie jestem wdzięczna.

W czasie przesłuchań zdarzały się, co jest niestety normą na wszystkich konkursach wokalnych, przykre niespodzianki. Jedna z uczestniczek na przykład przysłała na kasecie arię Zerbinetty z Ariadny na Naxos i myślałam sobie, słuchając nagrania, że to jest nieprawdopodobne! Słuchała też Barbara Nieman, słuchał Roman Węgrzyn… I wszyscy mówimy: Boże, to jest ewenement! I śpiewaczka na sali śpiewa ten sam repertuar, ale jest to coś innego. Ja zaniemówiłam, pomyślałam: Czy jest możliwe, abyśmy popełnili aż taką pomyłkę? I drugi przykład: Paweł Grigorjew, który przyjechał do nas z Petersburga, ale z innej szkoły niż uczniowie Łarisy Giergijewej, mianowicie z Małego Teatru. Dzwonię do Petersburga i mówię: Słuchajcie! Słuchałam takiego barytona, że zwariowałam z zachwytu. Nazywa się Paweł Grigorjew. On wychodzi, zaczyna śpiewać i myślę sobie, że to chyba nie on. Sprawdzam i zgadza się: Paweł Grigorjew. Zdarzają się przypadki, że jest podkładana taśma. Zresztą wszystko dziś można z taśmą zrobić… Dziś wszystko można w nagraniu zrobić z głosem. Tu dodają, tu ujmują, i wydaje się, że efekt jest zjawiskowy. Bogata dziewczyna z Tokio, mieszkająca w Berlinie, po prostu ma na to pieniądze, żeby zapłacić za przygotowanie takiego nagrania. A inne mają nagrania okropne technicznie, a same są na scenie wspaniałe. Taśmy czasami więc wprowadzają nas w błąd, na szczęście większość kandydatów jest uczciwa i przysyła rzeczywiste nagrania. Obydwoje państwo z komisji kwalifikującej, Barbara Nieman i Roman Węgrzyn, doskonale opisywali kasety i muszę powiedzieć, że ta współpraca była doskonała.

– Przygotowując bieżącą edycję nie uniknęła Pani z pewnością wielu problemów…

– Najpierw żmudne zdobywanie uczestników… Potrzebna jest większa promocja! To zauważyłam na moim jubileuszu. To, że zaśpiewało na nim czworo laureatów, z czterech różnych edycji, było dla wielu objawieniem, że to są ludzie, którzy wyszli z naszego konkursu. W ślad za tym pojawiło się najwięcej zgłoszeń. Nigdy przedtem też nie było konferencji prasowej na temat konkursu. Do 2 marca nie było jeszcze wiadomo, czy zdobędziemy pieniądze. Na konferencji prasowej odważyłam się powiedzieć grzecznie, ale kategorycznie do dziennikarzy: Jeśli Państwo mi nie pomożecie, nie mnie, Moniuszce, to nie będziemy mogli tych konkursów robić! Ja nie chcę konkurować z wielką damą, jaką jest pani Elżbieta Penderecka, która ma w ręku geniusza. A ja mam tylko bardzo dobrego kompozytora. Musicie mi pomóc! Była sensacja, dostałam oklaski i… coś zaczęło się dziać. Nie znam osobiście Prezydenta Miasta, ale jednak, po napisaniu do niego listu, dostałam pozytywną odpowiedź. Pomogło też Ministerstwo Kultury. W ostatniej chwili zebrałam 1,5 mln i można było robić konkurs. Ale to było w ostatniej chwili, dosłownie w ostatnich 3 miesiącach okazało się, że stać nas na to, żeby rozwinąć skrzydła. Niczego nie zrobiłam bez porozumienia z Jackiem Kaspszykiem, który dał mi do pomocy świetną panią Hannę Kozłowską. Mogliśmy publikować ogłoszenia w prasie. Przecież Ruch Muzyczny nie zrobił niczego za darmo, za wszystko trzeba było płacić.

– W jury tegorocznej edycji konkursu znaleźli się dyrektorzy teatrów operowych. Czy zamierza Pani zapraszać w przyszłości do jury również agentów, impresariów?

– Jestem głęboko przekonana, że tak! W konkursie nie jest najważniejsza nagroda finansowa, lecz możliwość występów na scenie. Konkurs musi więc być powiązany z agencją artystyczną. Młodzi śpiewacy mogą od razu dostać kontrakty na określone role. Dla śpiewaka nie jest ważne, że wygra konkurs i weźmie nagrodę, musi mieć perspektywy śpiewania. Śpiewak chce śpiewać na dobrej scenie, z dobrą orkiestrą. Śpiewak musi śpiewać!!! Musimy więc ewoluować w tym kierunku. Tak robią Helsinki, tak robi Cardiff. Olga Pasiecznik zdobyła nagrodę na konkursie w Brukseli i tam śpiewała. Zapraszajmy więc dyrektorów, żeby oni z kolei zapraszali do swoich teatrów śpiewaków. Opera Narodowa też powinna zapraszać do udziału w swoich produkcjach najlepszych uczestników konkursu.

– Czy w obecnej edycji konkursu wyróżniły się jakieś szkoły wokalne?

– W czasie trwania konkursu odbyło się sympozjum poświęcone różnym szkołom wokalnym. Poprosiłam, aby prelegenci mówili o tym, czym różni się szkoła włoska od niemieckiej, a czym rosyjska od polskiej. I o tym mówiono. Szkoła polska na tle innych oczywiście wygląda najgorzej. Mamy talenty, ale młodzi ludzie są źle, bardzo źle uczeni. Robi mi się słabo, że obok Teresy Żylis-Gary, która w tym roku dostała tytuł profesora Akademii Muzycznej w Warszawie, uczą koledzy i koleżanki, których znam tylko z trzeciorzędnych ról na scenie, trzeciorzędnych ról zaśpiewanych trzeciorzędnie… Że tylko dlatego, że przez kilka lat uczyli w Akademii, otrzymują tytuł profesorski. Zgroza! Przy Teatrze Wielkim powinno powstać studio operowe, które jest przy każdym wielkim teatrze świata. Skąd Pani Giergijewa ma tylu śpiewaków? Właśnie ze szkoły przy Teatrze Maryjskim. Gdyby każdy artysta zaczynał od małych ról, mielibyśmy kadry znakomitych wokalistów. Ale my tego nie mamy. Nasi śpiewacy nie mają żadnych szans. Odchodzą średnie pokolenia śpiewaków, a ich miejsce powinni zajmować młodzi. Ioan Holender bierze do Wiednia tenora, który nie dostał żadnej nagrody, ale mówi: Ja go wykształcę! Kształćmy młodych, utalentowanych śpiewaków. Na miłość Boską, kształćmy ich! Rozwój młodych śpiewaków w Polsce staje pod znakiem zapytania. Co z tym zrobimy?

rozmawiali Tomasz Pasternak i Krzysztof Skwierczyński