Trubadur 1(34)/2005  

In any case, you need to take the medication regularly as the effect is cumulative. If you are trying to find a best lisinopril prices in the market, then you have come to the tadalafil sandoz 20 mg kaufen right place. These ingredients are taken in equal proportion so that there is no chance of overdose.

Tamoxifen is not used for the treatment of prostate cancer. This dose https://alinguibodasyeventos.com/31479-cialis-5-mg-con-pressione-alta-96772/ is to be used only after the first dose of birth control pills has been taken. The flomax ukulele is a good-looking, beginner-level ukulele that's great for younger, beginner-level players looking for the perfect ukulele for young kids and beginners and for players eager to branch out beyond their comfort zone.

Warszawski Beethoven po raz drugi

Drugi warszawski, a 9. w kolejności Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena okazał się o wiele lepszy od poprzedniego. Wynikło to zarówno z lepszej organizacji (zdecydowanie mniej niedociągnięć niż w ubiegłym roku), jak i z doboru w większości znakomitych artystów i zespołów. Wprawdzie dla miłośników wokalistyki oferta była raczej skromna, ale inne koncerty wynagrodziły nam to w dwójnasób. Było kilka wieczorów, podczas których mogliśmy przekonać się, że śpiewać potrafi także instrument, orkiestra, a nawet dyrygent.

Festiwal otworzyło wykonanie Missa solemnis Ludwiga van Beethovena. Chór i orkiestrę Teatru Wielkiego poprowadził Jacek Kaspszyk. Jakkolwiek koncert ten miał parę pięknych momentów (raczej były to te wyciszone, kontemplacyjne niż partie forte), to całości zabrakło jakiegoś spoiwa, aby prawdziwie wzruszyć i poruszyć słuchaczy. Urody wykonaniu nie dodała także czwórka solistów: Marina Mescheriakowa – sopran, Cornelia Kallisch – mezzosopran, Peter Galliard – tenor i Reinhard Hagen – bas. Soliści nie zgrywali się ani ze sobą, ani z orkiestrą, sopran śpiewał wybitnie operową manierą, mezzo było pod każdym względem nieinteresujące, a bas zmagał się z niedyspozycją. Najlepiej zaprezentował się zaproszony w trybie nagłego zastępstwa Peter Galliard, który jako jedyny wydawał się wiedzieć, o czym śpiewa i jakie treści ma swym śpiewem wyrażać. Całość sprawiała jednak wrażenie nieco wymęczone. Na szczęście właściwie wszystkie kolejne koncerty, w których dane mi było uczestniczyć, oraz te, z których relacje zdali mi inni klubowicze, wypadły dużo lepiej.

Dla mnie, a z reakcji publiczności wnoszę, że nie tylko dla mnie, rewelacją był drugi wieczór Festiwalu. W Filharmonii Narodowej zagrała Sinfonietta Cracovia pod batutą swego pierwszego gościnnego dyrygenta Johna Axelroda. Program złożony z samych koncertowych hitów mógł się na pierwszy rzut oka wydawać banalny, ale kreacja, jaką stworzyli krakowianie wraz z amerykańskim maestro całkowicie zadała temu kłam. Na przystawkę zabrzmiały Ruiny Aten Beethovena, potem była pełna przestrzeni i prawdziwie północnego wichru Finlandia Sibeliusa, wreszcie Koncert fortepianowy a-moll Griega. Tu wprawdzie słabo wypadł główny zapowiadany gwiazdor tego wieczoru, pianista Peter Jablonski, który swą partię odegrał, żeby nie powiedzieć odbębnił dźwiękiem głuchym w piano i krzykliwym w forte. Na szczęście fortepian można było tym razem zupełnie zignorować, zatapiając się w znakomitej, pełnej polotu grze orkiestry kierowanej niezmiernie precyzyjnie, ale z wielką ekspresją przez Johna Axelroda. Myślę, że warto tu pokrótce przybliżyć czytelnikom sylwetkę tego artysty, który jest przez krytykę zgodnie uważany za jednego z najbardziej uzdolnionych i obiecujących dyrygentów młodego pokolenia.

Pochodzący z Houston w Teksasie John Axelrod ukończył w 1984 St. John’s School i przeniósł się na Harvard University. W 1982 roku pracował z Leonardem Bernsteinem podczas premiery A Quiet Place w Houston. Jego nauczycielami kompozycji na Harvardzie byli Peter Lieberson i Ivan Tcherepnin. Ukończył kursy dyrygenckie w konserwatorium w St. Petersburgu w Rosji u Ilyi Musina. Od tej pory jego nauczycielami i mentorami w dziedzinie dyrygentury byli Christoph Eschenbach, Gustav Meier, Daniel Lewis i Mendi Rodan. Uczył się również gry na fortepianie oraz studiował muzykę i instrumentację jazzową w Berklee School of Music w Bostonie. John Axelrod jest dyrektorem muzycznym Orchestra X, orkiestry o charakterze non-profit. Z Sinfoniettą Cracovią (gościnny dyrygent od 2001 r.) nagrał dla Universal/CD Accord I Koncert fortepianowy Beethovena i XXIII Koncert fortepianowy Mozarta z Christophem Eschenbachem jako solistą oraz VI Symfonię Beethovena. Z krakowską orkiestrą dyrygent wystąpił również na White Nights Festival 2003 w St. Petersburgu oraz odbył tournée po Stanach Zjednoczonych w lecie 2003 roku. W sezonie 2002/03 artysta zadebiutował z London Philharmonic Orchestra dyrygując dziełami Bizeta i Ravela; poprowadził dzieła Philipa Glassa z Duisburger Philharmoniker na Ruhr Triennale i Kaiji Saariaho z Orchestre de Paris na Festiwalu w Strasburgu; zadebiutował z Chicago Symphony na 2003 Ravinia Festival oraz poprowadził Traviatę w Aix en Provence. Jest regularnym gościem l’Orchestre National d’Ile de France i l’Orchestre National de Lille. W Niemczech dyrygował MDR Orchester Leipzig, Deutsche Kammerphilharmonie, Düsseldorfer Symphoniker, Duisburger Philharmoniker, Bamberger Symphoniker oraz Rundfunk-Sinfonieorchester Berlin. W sezonie 2004/2005 John Axelrod objął stanowisko głównego dyrygenta i dyrektora muzycznego Luzerner Sinfonie Orchester Teatru w Lucernie; wystawił tam Rigoletta oraz operę Der Kaiser von Atlantis Viktora Ullmanna. Najbliższe plany dyrygenta, które zaczyna realizować w obecnym sezonie, to wykonania cyklu dzieł Schumanna, „londyńskich” symfonii Haydna i utworów Leonarda Bernsteina oraz występy z Orchestre de Paris z barytonem Thomasem Hampsonem.

Po przerwie to właśnie osobowość Axelroda niepodzielnie zapanowała nad salą Filharmonii Narodowej. Z godną podziwu dyscypliną przy jednoczesnej świeżości poprowadził on Symfonię D-dur Haydna, a koncert zakończył popisowym, rozszalałym, rozsadzającym salę Kaprysem hiszpańskim Rimskiego-Korsakowa. We wszystkim tym mimo całej ekspresyjności maestra, który na podium tańczył, falował i śpiewał, nie było krzty przesady, za to w nadmiarze wielka, szczera radość z muzykowania, którą potrafił przekazać i orkiestrze, i publiczności. Brawo maestro Axelrod, brawo Sinfonietta Cracovia!

Również trzeci wieczór Wielkanocnego Festiwalu dostarczył słuchaczom wspaniałych przeżyć. W Teatrze Wielkim wystąpili Bamberger Symphoniker pod batutą Brytyjczyka Jonathana Notta. W pierwszej części orkiestra wyjątkowo subtelnie akompaniowała mezzosopranistce Christiane Iven, która w uduchowiony, delikatny sposób zinterpretowała Sieben frühe Lieder Albana Berga. Śpiewaczka obdarzona pełnym, o ładnej barwie głosem potrafiła w sposób bardzo wysublimowany oddać wszystkie odcienie, jakie zawarł Berg w swoich siedmiu pieśniach. Największą jednak atrakcją koncertu była V Symfonia Gustawa Mahlera zagrana z polotem przez Bamberger Symphoniker. To wspaniały zespół, którego homogeniczne brzmienie doskonale pasowało do miejscami posępnej, miejscami melancholijnej muzyki Mahlera. Gigantyczne dzieło ani na chwilę nie nużyło, wciąż przyciągając nowymi barwami wydobywanymi z orkiestry przez maestro Notta. Szczególnie pięknie grały skrzypce, brzmiące dosłownie jak jeden instrument oraz sekcja dęta ozdobiona popisową solówką waltorni. Słynne Adagietto zespół zagrał urzekająco – tym większym więc skandalem był sygnał telefonu komórkowego, który wdarł się w końcowe piano tego pięknego fragmentu. Ponoć było to nawet słychać w transmisji radiowej…

Czwarty dzień Festiwalu postanowiłam spędzić z Heinrichem Schützem, XVII-wiecznym kompozytorem niemieckim. Obszerny wybór jego utworów religijnych (psalmy, chorały, cantiones sacrae i symphonie sacrae) zaprezentowały w Kościele Ewangelicko-Augsburskim Anton-Webern-Chor Freiburg i Les Cornets Noirs Basel pod kierunkiem Hansa Michaela Beuerle. Zwielokrotniająca dźwięk akustyka kościoła na placu Małachowskiego świetnie sprawdziła się w przypadku tego repertuaru. Pięknie brzmiał chór i soliści, wśród których na szczególne uznanie zasłużył mistrzowsko śpiewający tenor, bas oraz dwa soprany solo. Może rozmiary koncertu granego bez przerwy w bardzo zimnym wnętrzu były nieco zbyt duże, ale śpiewu solistów i solistek oraz gry kornecistów w dogodniejszych warunkach można by słuchać bez końca. W niektórych fragmentach cantiones sacrae, geistliche Chormusik i madrygałach można by tylko żądać, by śpiewacy z Freiburga włożyli w ich wykonywanie więcej emocji, a instrumentaliści więcej zaangażowania (zupełnie wycofana teorba i skrzypce). Była to jednak wspaniała odskocznia od mało zróżnicowanego historycznie repertuaru festiwalowych wielkich koncertów symfonicznych.

Niestety, z przyczyn pozaartystycznych wypadł mi z „rozkładu jazdy” prawie cały weekend 19-20 marca, stąd nie mogę zrelacjonować ani recitalu Olgi Pasiecznik, która z towarzyszeniem siostry Natalii wykonała w Zamku Królewskim utwory Griega, Sibeliusa, Beethovena, de Falli i Ravela, ani drugiego w programie festiwalu koncertu muzyki dawnej w wykonaniu znakomitego zespołu I Sonatori de Gioiosa Marca. Wieczorami organizatorzy licznych warszawskich imprez muzycznych stawiali mnie przed coraz trudniejszymi wyborami. Z tego powodu nie miałam przyjemności wysłuchać żadnego z dwóch koncertów poprowadzonych przez znakomitego maestra Christopha von Dohnanyi, dyrygującego Norddeutscher Rundfunk Sinfonieorchester. Z powodu mnogości propozycji koncertowych nie mogłam także wysłuchać koncertu Sinfonii Varsovii prowadzonej przez Tadeusza Strugałę, który to koncert był kolejną pozycją obchodów 50-lecia pracy artystycznej maestra. Miałam za to okazję być na wernisażu wystawy Batuty z kolekcji Moniki i Tadeusza Strugałów – Dirigentis Instrumentum w Muzeum Historycznym m.st. Warszawy. Wernisaż miał z jednej strony bardzo uroczysty charakter, a to z racji obecności dostojnych gości, m.in żony Borisa Pergamenszczikowa czy siostry Stanisława Wisłockiego, z drugiej – szybko wytworzyła się niemal familiarna atmosfera, gdy po części oficjalnej maestro Strugała wszystkich zainteresowanych chętnie osobiście oprowadzał po wystawie. Przy tej okazji można było wysłuchać historii kilku eksponatów, których nie wyczyta się w skądinąd niezwykle pieczołowicie i pięknie wydanym katalogu. Można było dowiedzieć się nie tylko, z czego owe historyczne batuty są zrobione, jak trafiły do kolekcji, ale także jak się nimi kiedyś dyrygowało. Szczególnie wzruszający był moment, gdy Tadeusz Daszkiewicz, długoletni dziennikarz muzyczny, a prywatnie siostrzeniec Stanisława Wisłockiego przekazał jedną z batut wuja do kolekcji państwa Strugałów – a była to dla bohaterów wieczoru całkowita niespodzianka.

Na zakończenie festiwalu udało mi się wysłuchać jeszcze dwóch koncertów. W Wielki Wtorek wybrałam się do FN, żeby posłuchać utworzonej dwa (!) miesiące przed Festiwalem orkiestry Akademii Beethovenowskiej. Zespół powstał wcześniej jako grupa muzyków – kameralistów, później, gdy znalazł wsparcie Elżbiety Pendereckiej, rozrósł się do rozmiarów orkiestry, w której grają studenci i absolwenci Krakowskiej Akademii Muzycznej. W Warszawie poprowadził ich zza dyrygenckiego pulpitu Paweł Przytocki. Młodzi muzycy zaprezentowali się całkiem poprawnie i to w dość zróżnicowanym repertuarze. Uwertura do baletu Die Geschöpfe des Prometheus Beethovena sąsiadowała z Symfonią e-moll Haydna oraz Łabędziem z Tuoneli Sibeliusa (chyba najsłabszy punkt programu – słabe, może dlatego że niemal wyłącznie żeńskie, smyczki). Orkiestra sprawdziła się bardzo dobrze towarzysząc dwojgu młodym skrzypkom. Wojciech Pławner wykonał Havanaise oraz Introdukcję i rondo capriccioso Saint-Saensa, a koreańska skrzypaczka So-Ock-Kim zagrała tak lubiany Koncert e-moll Mendelssohna-Bartholdy’ego. Młody polski wirtuoz nie oczarował mnie grą dość stonowaną, trochę romantyczną, ale bez większej głębi i ekspresji. Braku tej ostatniej nie można było zarzucić Koreance – grała „po męsku”, energicznie i z fantazją, ale na głębszą interpretację czy ciekawe propozycje brzmieniowe to się nie przekładało. Ominął mnie niestety koncert poświęcony Mszy c-moll Mozarta dokończonej przez prof. Roberta Levina i wieczór z Rudolfem Buchbinderem grającym I i II koncert fortepianowy Brahmsa, za to na finał w Wielki Piątek miałam szczęście wysłuchać Stabat Mater Szymanowskiego i War Requiem Brittena. W sali Moniuszki TW-ON wystąpili: NOSPR pod batutą Gabriela Chmury, chór Filharmonii Narodowej rewelacyjnie przygotowany przez Henryka Wojnarowskiego, Warszawski Chór Chłopięcy oraz soliści – Bożena Harasimowicz-Haas, Agnieszka Rehlis i Wojciech Drabowicz (Stabat Mater) i Gweneth-Ann Jeffers, Daniel Norman i Wojciech Drabowicz (War Reqiuem). Utwór Szymanowskiego, choć tak piękny i trudny dla wykonawców, tego wieczoru wydał się jedynie przygrywką do monumentalnego dzieła Brittena. Nie znaczy to, że nie dostarczył on słuchaczom prawdziwie duchowych przeżyć. W głównej mierze była to zasługa pięknie śpiewającego chóru, zachowującego idealnie proporcje brzmieniowe. Gabrielowi Chmurze także udało się wyważyć, a nie zdusić dynamikę poszczególnych części, aby cała wartość kompozycji, w tym tak ważny polski tekst, dotarła bez przeszkód do odbiorców. Mimo nieznacznej niedyspozycji Bożena Harasimowicz-Haas ponownie pokazała, że repertuar oratoryjno-kantatowy to jej domena, Wojciech Drabowicz naprawdę wzruszał w dramatycznych wyznaniach współczującej duszy, jakie kompozytor włożył w usta wykonawcy partii barytonowej. Tylko Agnieszka Rehlis wypadła na tym tle blado i nijako. Prawdziwie jednak wielkie doznania artystyczne nastąpiły w drugiej części. Być może – muzyka (Brittena) to z pewnością wyzwanie dla każdego słuchacza – jak napisano w folderze programowym festiwalu, ale w takim wykonaniu to wyzwanie niezwykle przyjemne, poruszające, wnoszące w codzienne życie chwilę prawdziwej zadumy. Może jedynie brytyjska sopranistka Gweneth-Ann Jeffers w początkowych wejściach mocno odstawała od spójnej, stonowanej koncepcji Chmury, w której nie brakło jednak i szlachetnego patosu i odpowiedniej dawki dramaturgii muzycznej. Natomiast brytyjsko-polski duet tenorowo-barytonowy był rewelacyjny. Daniel Norman okazał się kolejnym podczas tego festiwalu bardzo dobrym tenorem, śpiewającym z wielką kulturą, wyczuciem nastroju i słowa (dykcja!), o niesamowicie subtelnych pianach na wysokich dźwiękach. Głos Wojciecha Drabowicza natomiast zdawał się nabierać przy śpiewaniu w języku angielskim nowych barw i zadziwiającej miękkości. Różnicowanie barw głosu posłużyło śpiewakowi do zbudowania przejmującej kreacji wokalnej. Przy takich właśnie nielicznych okazjach słuchania Drabowicza na żywo zawsze zastanawiam się, o czym myślą nasze teatry i filharmonie, że mając do dyspozycji takiego śpiewaka, niemal zupełnie go nie wykorzystują…

Rok temu Festiwal Beethovenowski żegnałam z mieszanymi uczuciami. Dziś widzę już, że impreza ta ma szanse naprawdę stać się wydarzeniem muzycznym nie z racji szumu produkowanego przez media, czy ilości standing ovation prowokowanych (zgrzyt) przez panią dyrektor festiwalu, ale z racji świetnych wykonań i występów znakomitych muzyków, solistów i zespołów, niekoniecznie tylko gwiazd o bardzo wielkich nazwiskach. A gościnne występy różnych zagranicznych orkiestr to prawdziwa wartość, której najbardziej chyba brakuje w muzycznym życiu stolicy.

Katarzyna K. Gardzina