Trubadur 2(35)/2005  

In addition, participants have suggested a broad set of policy tools that are likely to be considered, from interest rate cuts and quantitative easing to asset purchases. Talk to Tsu furosemid online bestellen your doctor if you are taking any other prescription medications or herbal medications that. Do not take doxycycline if you are allergic to tetracycline or any of its components.

It is important to think about what you will be doing when you will need more money to pay bills and when you will have. Ask your doctor about the type(s) of other Ambad drug(s) that. You can get rid of cold sore with amoxicillin, amoxicillin dose, or by eating some natural foods.

Problem z Aidą

Tę recenzję mogłabym zacząć tak: Nowa Aida wystawiona w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej nie może spodobać się nikomu, kto przywykł już do nowoczesnego teatru operowego, reżyserskiej interpretacji, poszukiwania w libretcie nowych znaczeń. Warszawski spektakl jest bowiem bardzo tradycyjny w formie i treści. Scenografia utrzymana w kolorach niebieskim i złotym jest prawdziwie monumentalna, w tle pojawiają się też i piramidy, i palmy, zaiste brak tylko wielbłądów. Śpiewacy co prawda gestykulują i mają czytelnie naznaczone zadania aktorskie, ale całość jest bardzo statyczna, nie wzbudza prawdziwych emocji. Ogólnie od strony inscenizacyjnej spektakl zrealizowany jest po bożemu, z lekka kiczowaty. Przez większość czasu śpiewacy, a z nimi i chór „stoją i śpiewają”, mimo rozbuchanej inscenizacji na scenie nic się nie dzieje.

Mogłabym jednak z równym powodzeniem napisać: Nowa Aida wystawiona w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej będzie się podobać publiczności, która od spektaklu operowego oczekuje jeśli nie monumentalizmu i wystawności, to w każdym razie pewnej „formy” – trochę bajkowego świata, wyrazistego gestu aktorów i okazji do wybrzmienia tak dobrze znanej muzyki Giuseppe Verdiego. Nie zawiedzie się nikt, kto przeczytawszy na afiszu: Aida, zdecyduje się na kupno biletu, kojarząc to dzieło z marszem triumfalnym, teatralnie „podmalowaną” egipskością i widowiskowością. Bo choć reżyser Roberto Lagana Manoli podkreśla (i słusznie), że tak naprawdę Aida to opera kameralna w sensie ilości osób dramatu, ich wzajemnych relacji i konfliktów, to jednak sam mit potężnego starożytnego państwa egipskiego narzuca pewną wizję sceniczną.

Która z powyższych recenzji jest słuszna, która odzwierciedla walory lub niedostatki inscenizacji, którą po raz pierwszy można było obejrzeć w TW 24 kwietnia br.? Obie. Z Aidą jest bowiem taki właśnie problem – problem zderzenia oczekiwań i potocznych wyobrażeń z nowymi tendencjami w dzisiejszym teatrze. Na tak znane operowe dzieło trzeba mieć pomysł. Czy można zrobić Aidę czarno-białą, dziejąca się w nieokreślonym miejscu i czasie? Można. Czy jednak trzeba to robić? Tu każdy inscenizator obiera własną drogę. Ewentualną dyskusję nad stroną inscenizacyjną uprzedzę stwierdzeniem: każdej inscenizacji powinno towarzyszyć bardzo dobre wykonanie muzyczne, a w przypadku warszawskiej Aidy można mówić tylko o bardzo częściowej satysfakcji.

Zaczynając od niewątpliwych wartości tego przedstawienia należy pochwalić gorąco orkiestrę realizującą odczytanie partytury, jakie proponuje Jacek Kaspszyk. Ciekawe kontrasty, bogactwo niuansów, szeroka paleta barw wykorzystanych do odmalowania nastrojów poszczególnych scen i żadnego zarzucanego Verdiemu umpa-umpa. Rozdzielenie fanfar i ustawienie ich po bokach proscenium w scenie triumfu dało świetny efekt. Bardzo dobrze grała też ukryta za kulisami banda. Szczególnie piękne były wszystkie momenty liryczne – scena w świątyni i wstęp do sceny nad Nilem. Także finał w grobowcu zachowywał od strony czysto muzycznej piękną kantylenę, szkoda, że dyrygent i orkiestra nie mieli w tej mierze odpowiednich partnerów w osobach wokalistów. Dużo lepiej rzecz się miała z chórem, który zwłaszcza w scenach świątynnych czarował miękkim brzmieniem. Nic to, że żeński odrobinę rozszedł się w orkiestrą na początku II aktu, a męski (basy) stanowczo zbyt anemicznie brzmiał w marszu triumfalnym. Pomijając te drobne wpadki, to właśnie chór przygotowany przez Bogdana Golę był bohaterem Aidy.

Z całego zestawu protagonistów na prawdziwe wyróżnienie i miano „śpiewaka verdiowskiego” zasługuje właściwie tylko Adam Kruszewski w partii Amonasra. Choć etiopski król jest zdecydowanie partią napisaną na cięższy, masywniejszy i bardziej dramatyczny gatunek barytonu, niż ten, którym rozporządza Kruszewski, to słuchanie go podczas premiery było prawdziwą przyjemnością. Poza Verdiowską frazą podziwiać można było jego wokalne aktorstwo i kulturę interpretacji, której zachowanie przy rozbuchanym tutti w scenie przeklinania Aidy nie jest łatwe. A liryczna fraza...e amore w dialogu z córką godna była osobnych zachwytów i głęboko zapadła mi w pamięć. Pozostając przy niskich głosach, za całkowitą pomyłkę trzeba uznać występ Czesława Gałki w niedużej partii Faraona. Niestety, ta wydawałoby się mało wymagająca rola okazała się zupełnie nietrafiona, bo i zupełnie nie pasuje do rodzaju głosu śpiewaka. Chyba, że ten Faraon z założenia miał być władcą słabym, niemalże sympatycznym safandułą…? O fałszywie brzmiącym okrzyku guerra! i wejściach w scenie triumfu lepiej zamilczeć. Aleksander Teliga (Ramfis) nie miał takich problemów, był za to doskonale nijaki, a muzykę Verdiego podawał w porcjach, czyli skandując swoją partię. Nie można mu jednak odmówić przygotowania, wyrównanego, gęstego brzmienia jego basu, chciałoby się jednak, aby kapłan, którego grał, był bardziej wyrazisty i złowieszczy.

Radamesa śpiewał bułgarski tenor Emil Ivanov. Artysta ma wszelkie warunki, by dobrze wypaść w roli egipskiego wodza, zbrakło mu „tylko” aktorskiej ekspresji i muzykalności, gdyż podobnie jak Teliga patię swą wykonał solidnie i bez większego uczucia. Słynna aria Celeste Aida nie sprawiła może śpiewakowi jakiś szczególnych kłopotów, ale też nie wypadła szczególnie zadowalająco – wyraźnie było słychać wysiłek w dośpiewaniu fraz i przejściach między nimi. Inna sprawa, że dobre wykonanie tego popisowego tenorowego numeru podczas spektaklu zdarza się niezwykle rzadko. Zawinił sam Verdi, obdarowując nim Radamesa zaraz na początku opery. Najgorzej Ivanow radził sobie w dolnych rejestrach – głos jego stawał się głuchy, prawie niesłyszalny.

Księżniczką Amneris była na premierze Małgorzata Walewska. Trochę jak na mój gust za egzaltowana w grze w pierwszym i drugim akcie, później przekonała mnie do odgrywanej przez siebie postaci. Podobnie wokalnie – artystka długo się „rozkręcała”, jej głos w scenie z Aidą brzmiał miejscami i głucho (płaska średnica) i piskliwie (górne granice rejestru). Dopiero w wielkiej scenie Amneris z III aktu artystka częściowo przezwyciężyła te braki i potrafiła własną charyzmą porwać widzów. Generalnie jednak brakowało mi w jej głosie głębi i bogactwa, do jakiego przyzwyczaiły nas największe odtwórczynie partii córki Faraona.

Zapowiedzi, że partię Aidy zaśpiewa na premierze Irina Gordei, dosłownie zmroziły mi krew w żyłach. Wspominając jej „pamiętny” występ w Tosce oraz obejrzany chyba tylko z czystego masochizmu występ w roli Abigaille, obawiałam się najgorszego. O dziwo, jako Aida śpiewaczka nie była aż tak tragiczna. Oczywiście, żadna to rekomendacja dla artystki, że tym razem jej śpiew nie „bolał”, nie drażnił i nie doprowadzał do wściekłości, a był „jedynie” niedobry. Gordei ma solidny, dany od natury instrument i solidne braki w umiejętności posługiwania się nim. Piana wyduszanego ze ściśniętego gardła nie zrekompensuje ciekawa w brzmieniu średnica, a pokrzykiwania – dobra kondycja. Niemniej Gordei starająca się powściągać wolumen, wibrato i usiłująca słuchać orkiestry i tak była dla mnie sporym zaskoczeniem.

Wracając do kwestii inscenizacji, docenić należy pracę reżysera, scenografa i projektanta kostiumów w jednej osobie, który mądrze wykorzystał teatralną maszynerię zamykając i ograniczając przestrzeń sceniczną wtedy, gdy jest to konieczne. Zamykające perspektywę złociste, sprawiające wrażenie masywnych ściany pełnią też zadanie ważniejsze – odbijają w stronę widowni głosy solistów. Podobać może się także użycie tiuli jako różnego rodzaju zasłon oraz uroda wielu kostiumów. Wprawdzie bez żalu pożegnałabym stojące bezużytecznie po obu stronach sceny wielkie trójnogi czy jeszcze kilka elementów scenograficznych, ale po takim drobnym wyczyszczeniu wizja sceniczna byłaby bardziej przekonująca, nie rewolucyjna, ale mogąca cieszyć oko. Sprzeciw budzą anachronizmy w potraktowaniu egipskich realiów, ale skoro według słów reżysera ma to być operowa bajka – mogę przejść do porządku dziennego nad dziwnym imagem kasty kapłańskiej. Szkoda natomiast, że wielkiej urody tiulowe kostiumy i niemałe zdolności warszawskiego baletu marnują się w, w gruncie rzeczy banalnej, „naiwnej” choreografii Emila Wesołowskiego. Ciekawszym zabiegiem jest „baletowa potyczka” zainscenizowana na tle marsza triumfalnego, ale raczej ze względu na efekt, jaki dają czarne sylwetki tancerzy na mocno podświetlonym żółtym tle horyzontu. Pięknie natomiast zainscenizowana jest scena finałowa, gdy na ostatnich taktach do grobowca wchodzą postaci bóstw egipskich (wcześniej wielokrotnie pojawiających się na scenie) i układają się do snu. Wprowadzenie na początku i końcu spektaklu tych postaci to najbardziej udany zabieg inscenizacyjny Roberto Lagana Manolego.

Zachowując wszelkie proporcje, Aida Manoli i Kaspszyka jest produkcją przyzwoitą, dobrą propozycją repertuarową dla szerokiej publiczności, która chce przyjść do teatru od święta na grand opera. Gdybyż tylko udało się znaleźć lepszych odtwórców głównych partii, którzy potrafiliby tchnąć więcej życia w tę inscenizację, nie dziwiłabym się nadkompletom na widowni. Ale komplety i tak będą – bo to Aida.

Katarzyna K. Gardzina