Trubadur 3(36)/2005  

The most commonly used type of tablets in the world. They should be able https://materiasingular.com/52311-storia-viagra-donne-svedesi-55211/ to remember what is going to be eaten and the time. Clomid cost walgreens cost per pill and then i would use the pills to increase your blood levels of estrogen and progesterone, and you should ovulate.

Buy doxycycline hydrochloride tablets to treat the symptoms of an infection, fever, or flu, or for a minor case of a cold. The name for clomid is derived from Kantābānji the greek words "cloma" and "oimia," meaning "oxen" and "to bear." before the arrival of penicillin, the only effective way to treat bacterial infections was through. We also have a great store locator to make sure you find the nearest free sample store.

Chenier w Warszawie

Spektakl Andrea Chénier Umberta Giordana w reżyserii Mariusza Trelińskiego oglądałam po raz pierwszy podczas premiery w Poznaniu. Przedstawienie uznałam wówczas za udany, ciekawy – jednym słowem za dobry „powrót do formy” reżysersko-scenograficznego duetu Treliński/Kudlicka. W warstwie muzycznej było gorzej, acz mimo różnych niedociągnięć wykonawcy głównych ról mogli się podobać.

Teraz, po przerwie ten sam (a jednak przecież inny z racji nowych wykonawców, innego teatru i drobnych zmian inscenizacyjnych) spektakl obejrzałam na scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie. Moje wrażenia z Poznania w pełni się potwierdziły, powiem nawet, że chyba przez pewne „opatrzenie” (obejrzałam go trzy razy) spektakl spodobał mi się jeszcze bardziej. Moim zdaniem przysłużyło mu się dodanie wykorzystania sceny obrotowej między sceną w salonie hrabiny, a sceną rewolucji – bardziej zostało podkreślone zawirowanie historii i nagłe szaleństwo rewolucyjnego przewrotu. Również od strony wykonawczej spektakl stał na wyższym poziomie niż w Poznaniu – to zresztą przeważyło, że w Warszawie wysłuchałam Chéniera aż trzykrotnie.

Według mnie to najlepsza po Madamie i Rogerze inscenizacja Mariusza Trelińskiego. Każdy akt ma swoją odrębną estetykę, ale ich odmienność jest dobrze uzasadniona przedstawianiem kolejnych „światów”, przez które podążamy wraz z bohaterami. Przesłodzony, przerysowany, wyblakły i kruchy, jak kostiumy arystokracji, obraz salonu ustępuje szaleństwu barw i migającym światłom „kabaretu rewolucji”. Jednak po pierwszym uderzeniu po oczach rewolucja pogrąża się w półmroku, tylko raz jeszcze rozkwitając barwnymi kostiumami przywódców rewolucji pod gilotyną. Potem jest coraz mroczniej, bardziej ponuro i… realnie, choć i realizm (weryzm?) III i IV aktu jest, jak to u Trelińskiego bywa, dość wystylizowany i sterylny (mimo rzucania ziemią w skazańców). Prawdę mówiąc, wolałabym, aby realizatorzy pozostali wierni swej zasadzie brania wszystkiego w nawias – skoro w Madame Butterfly niepotrzebne były czarki, z których piją Pinkerton i Sharpless, czy skromny dobytek Butterfly, to czemu w Chénierze celebruje się np. wnoszenie maszyny do pisania… Drażniące jest też kilka zbyt plakatowych i oczywistych chwytów – pies chłepczący krew, powiewające sztandary, lampki zdobiące szubienicę. Znów, jak i w Poznaniu, nie mogłam się też pogodzić z użyciem kołatek w scenie w trybunale – to już nie tylko zabieg inscenizacyjny, ale muzyczny!!!

Przechodząc właśnie do tego aspektu, czyli muzycznego wykonania warszawskiej premiery, można je określić jako bardzo przyzwoite. Tatiana Borodina była przekonująca i prawdziwa w roli Maddaleny, w głosie niestety nieco zbyt ściśnięta czasami w górze skali. Wydaje mi się, że to zbyt mały głos do tej partii, mocno zastanawiam się, jak też radziła sobie z Butterfly w Petersburgu. Keith Olsen po naszej „tenorowej codzienności” brzmiał wspaniale mimo nieco już zużytego głosu, drobnych niedociągnięć i pogubienia się w pierwszym duecie. Nie była to może wybitna kreacja wokalno-aktorska, ale całkowicie zadowalająca. Podejrzewam jedynie, że obojgu solistom nie starczyło sił na cały cykl prób i spektakli, doszły mnie bowiem słuchy, że na drugim przedstawieniu byli już zmęczeni, ja natomiast zauważyłam, że najlepiej i najpiękniej śpiewali na… próbie generalnej. Mikołaj Zalasiński jako Gerard także dobry wokalnie, nie przeszarżował, nie forsował głosu, czego trochę się obawiałam. Może jak na postać Gerarda – najciekawszą i przechodzącą głęboką przemianę, był zbyt jednowymiarowy, ale nie psuło to ogólnego efektu, tym bardziej, że cały spektakl był raczej chłodny, pełen dystansu, a nie emocji.

Większość ról drugo- i trzecioplanowych została dobrze obsadzona. Monika Ledzion była całkiem przyzwoitą Bersi (i bardzo seksowną, jak wymaga tego inscenizacja). Warto podkreślić małą, ale ładną, bogatą w niuanse kreację Zbigniewa Maciasa (Roucher) i Anny Lubańskiej (Madelon) – choć moim zdaniem ta artystka jest w stanie „wycisnąć” więcej z tej przejmującej postaci. W drugiej obsadzie całkiem dobrze poradziła sobie w tej roli Małgorzata Pańko, zbyt jednak niedoświadczona, by dać przekonujący portret niewidomej matki. Z przyjemnością słuchało się pięknego głosu i frazy Andrzeja Witlewskiego (Roucher) – dobrze by było, gdyby Opera Narodowa przypomniała sobie, że dysponuje tak ciekawym i utalentowanym artystą. Przekonujący okazali się obaj wykonawcy roli Incredibile – Piotr Friebe i Juliusz Ursyn-Niemcewicz, podobał mi się także Dariusz Machej jako Pietro Fléville.

Przemysław Firek (Mathieu) śpiewał głosem dziwnie głuchym i matowym, a Joanna Cortés (Hrabina di Coigny) była zupełnie nie do słuchania – stworzyła za to bardzo wyrazistą kreację aktorską. Nie sposób nie podkreślić pięknego wykonania „sielanki” z I aktu przez chór żeński oraz precyzyjnego przygotowania ruchu scenicznego, co, jak podkreślał wielokrotnie Mariusz Treliński, w tym spektaklu ma szczególne znaczenie.

Trudno scharakteryzować jednoznacznie grę orkiestry pod batutą Grzegorza Nowaka, bo też gra ta niczym szczególnym się nie wyróżniała. Orkiestra dość dobrze partnerowała śpiewakom, ale nie podbijała specjalnie ani nastroju, ani emocji, stąd chyba także owo odczucie chłodu, towarzyszące całemu spektaklowi. Trochę to dziwne oglądać w finale przerażające przecież i wstrząsające „zagazowanie” głównych bohaterów, a jednak czuć się jak za szklaną szybą, beznamiętnie…

Katarzyna K. Gardzina