Trubadur 3(40)/2006  

A: buy levitra online, best prices, low prices, prescription, from. Neurontin and lyrica are highly toxic to https://mahalakshmienterprises.in/18757-sildenafil-medac-100-mg-kautabletten-preis-10944/ new brain tumors in rats ([fong et al. The most common side effects are sleeping more, feeling hot and drowsy, headache, nausea, vomiting, seizures and drowsiness.

Prednisolone can cause some skin irritations and allergic reactions such as skin redness and swelling and skin itching. It is used to treat certain bacterial infections in adults differenza tra sildenafil 25 mg generico e levitra 10 mg thereof and children. To buy prescription periactins, you first need to search online to identify the supplier that.

Do celu trzeba zmierzać powoli
Rozmowa z Teresą Żylis-Gara

– „Trubadur”: Wielu młodych polskich śpiewaków występuje na świecie, a nigdy albo prawie nigdy nie zaczynali oni swoich karier w Polsce. Dobrym przykładem jest Piotr Beczała – dopiero po licznych sukcesach na najlepszych scenach został zaproszony do ojczyzny. Podobnie było z Aleksandrą Kurzak. Gdyby Pani nie wyjechała i występowała tylko na polskich scenach, czy Pani sztuka byłaby doceniona tak samo, jak w Metropolitan czy La Scali?

– Teresa Żylis-Gara: Śmiem wątpić. Pod koniec moich studiów w Łodzi otwierano tam teatr operowy. Prawie wszyscy moi koledzy i koleżanki zostali w nim zatrudnieni. Za wyjątkiem mnie. Może w moim przypadku tak miało być? Nikt nie jest przecież prorokiem we własnym kraju…

Teraz sytuacja jest o wiele lepsza. Bez problemu można wyjechać za granicę i zobaczyć, jak to jest w innych krajach. Taki wyjazd jest bardzo cenny, można zdobywać nowe doświadczenia, usłyszeć innych śpiewaków. Ja wyjechałam za granicę po konkursie wokalnym i wiedziałam, po co wyjeżdżam. Chociaż oczywiście nawet nie marzyłam, że moja kariera aż tak się rozwinie. Po wyjeździe wszystko zależało tylko ode mnie, od mojej pasji i pracowitości. Uznano więc mój talent, doceniono moje artystyczne propozycje – bo w innym przecież przypadku moja droga artystyczna wyglądałaby zupełnie inaczej.

Właściwie od czasu Pani studiów nic się pod tym względem w Polsce nie zmieniło. Czy my ciągle potrzebujemy „stempelka” z zagranicy, żeby docenić czyjś artyzm, pozwolić komuś śpiewać na naszych scenach?

Prawdopodobnie tak jest. My uznajemy tylko to, co wcześniej uznają inne kraje. W Polsce jest często dużo niesprawiedliwości, które odbijają się na psychice młodego człowieka. Widocznie moim przeznaczeniem było to, aby tych niesprawiedliwości uniknąć, aby poprzez wyjazd dojść do tego punktu, w którym się teraz znajduję. Wyjazd ten to była moja największa szansa i starałam się jej nie zmarnować. Na początku śpiewałam w mniejszych teatrach niemieckich. Nie chciałam dużych scen. Nie podpisałabym kontraktu z większym teatrem, bo nie miałam ani przygotowanego repertuaru, ani nie znałam dobrze języków, nie rozumiałam też najlepiej specyfiki pracy na Zachodzie. Wcześniej w Krakowie śpiewałam tylko półtora sezonu. Chciałam się więc najpierw czegoś nauczyć, potrenować, popróbować, aby potem pójść dalej. Nie można chcieć od razu osiągnąć szczytów! Nie wierzę w taką drogę artystyczną, która zaczyna się spektakularnie. W takich przypadkach bardzo często gwiazda spada z firmamentu. I upadek taki jest niezwykle bolesny.

Zjawisko takie obserwujemy bez przerwy. Pojawiają się gwiazdy i gwiazdeczki, nagrywają płyty, pojawiają się na okładkach czasopism, sezon, góra dwa okupują deski słynnych teatrów, a potem popadają w zapomnienie.

Owszem, ale pamiętajmy, że teatry mają pełne prawo eksploatować artystę w ten sposób! Bo szefowie oper myślą, że mają do czynienia z prawdziwymi, przygotowanymi do tego zawodu artystami. A wcale tak nie jest. Ukończenie akademii, uzyskanie dyplomu wcale nie znaczy, że śpiewak jest gotowy do wielkich ról. Bardzo często taki młody artysta obciążony jest jeszcze licznymi błędami i brakami. Poza tym śpiewak musi dojrzewać nie tylko fizycznie, lecz również psychicznie. A jak zdobyć ową dojrzałość psychiczną, gdy młody śpiewak ląduje od razu na wielkich scenach?! Młody człowiek w takim teatrze albo będzie śpiewał ogony, albo – jak pozwolą mu śpiewać większe partie – tym gorzej dla niego. Psychika młodych artystów jest jeszcze bardzo delikatna i łamliwa. W naszym zawodzie nie ma sprinterów, śpiew to nie jest bieg na 100 metrów. To jest maraton. Do celu trzeba zmierzać powoli, długo, mozolnie, umiejętnie rozkładając siły. A młodzi artyści myślą dziś przede wszystkim o błyskawicznej i błyskotliwej karierze. Jak już coś się im uda, zdobędą dobre recenzje, nagrają płytę, są dumni jak paw, są pełni uznania dla siebie, samouwielbienia i, niestety, szybko się kończą. Znam wiele takich talentów, które w podobny sposób się połamały. Jestem pełna uznania dla tych, którzy wierzą i wiedzą, że tylko nieustanna praca doprowadzi śpiewaka do takiego poziomu, że nie musi się on obawiać o swój instrument. A w tak zwanym międzyczasie staje się dojrzały również od strony psychicznej i jest gotów zaśpiewać partie najbardziej odpowiedzialne. Odpowiednim etapem, żeby osiągnąć taki stan, są występy w małych teatrach.

Chociaż ja nigdy nie śpiewałam małych partii, nie widzę nic złego w fakcie, że pewni śpiewacy muszą i taki etap przejść. W małych niemieckich teatrach byłam primadonną, śpiewałam główne role. Ale na szczęście mogłam też powiedzieć „nie” i nie przyjmować wszystkich propozycji. Śpiewałam wtedy Madame Butterfly po niemiecku, nie znając… niemieckiego! Uznano wówczas, że mogę śpiewać także inne partie w tym języku. Potem była Pamina, też po niemiecku, i w dodatku z dialogami. Musiałam się więc szybko nauczyć niemieckiego. Okazało się, że wszystko jest możliwe, że nawet nie znając języka, można śpiewać fonetycznie. Postać Butterfly znałam już, wiedziałam, jaka jest jej psychika, ponieważ śpiewałam ją wcześniej w Krakowie.

Podsumowując: trzeba zostawić sobie czas. Jak mówią Francuzi: Dajcie czas czasowi.

Głos też przecież musi się ułożyć fizycznie, nie tylko psychicznie.

Naturalnie! Ja też nie wiedziałam od razu dokładnie, gdzie są moje granice i w jakim kierunku powinnam pójść. Śpiewałam w Niemczech bardzo rozległy repertuar. Zaproponowano mi Santuzzę. I zaśpiewałam ją, ale wiedziałam, że nie tędy wiedzie moja droga, szybko z tej roli zrezygnowałam i wiedziałam, że jestem sopranem lirycznym, potem lirico spinto. Pod koniec mojej kariery śpiewałam nawet Wagnera. I takie rozłożenie jest rozsądne, a wszelaki pośpiech jest niebezpieczny. Powtarzam moim studentom, że najpierw potrzebna jest solidna praca nad głosem. Uważam, że technika wokalna jest najpierw, że jest podstawą i fundamentem. Dopiero gdy zdobędziemy takie solidne i pewne podstawy, możemy zacząć interpretować. Nie można dobrze sportretować kreowanej postaci, nie mając odpowiedniej techniki. I oddech! Nikt ze studentów nie opanował dobrze oddechu. Swego czasu student na moje uwagi o oddechu odparł: Oddech przecież przyjdzie sam. Niestety, sam nie przyjdzie. Śpiewacy są jak lekkoatleci, nie osiągną odpowiedniej formy, jeśli nie będą trenować. Zresztą lekarze uważają nas śpiewaków za lekkoatletów… Pracujemy fizycznie, delikatne struny głosowe to też są mięśnie. Oddech też trzeba trenować. Nieustannie!

Dlaczego tak rzadko śpiewała Pani w Polsce? Miała przecież Pani ów słynny „stempelek” z Zachodu.

Gdy rozwinęła się moja kariera światowa, byłam zapraszana do kraju wielokrotnie. I bardzo chciałam śpiewać w polskich teatrach. Jednak opery, na deskach których śpiewałam, miały zaplanowane spektakle, obsady i terminy na trzy lata naprzód. Tak więc i mój kalendarz zawsze był zapełniony na kilka lat naprzód. Jak ostatnio oglądałam moje terminarze, dziwiłam się, jak mogłam to udźwignąć… W Polsce natomiast tak się wtedy nie planowało, zresztą nie planuje się i teraz. Gdy przychodziła więc propozycja, żebym zaśpiewała dajmy na to za miesiąc, musiałam ją odrzucić. Jednak w końcu mój debiut w Warszawie się odbył, mogłam dopasować terminy i przyjechać zaśpiewać Toskę. Było to dla mnie wielkie przeżycie. To było wiele lat temu. Lata biegną nieubłaganie, ale muszę powiedzieć, że to dobrze, że one biegną. Wchodzi się coraz to w inne życie, w kolejny etap kariery, z ogromnym bagażem doświadczeń.

Świat operowy bardzo zmienił się w ostatnich latach. Kiedyś najważniejsi byli wokaliści. Śpiewaczki jeździły często ze swoimi kreacjami, które pasowały do każdej inscenizacji. Teraz wspaniale śpiewająca artystka, która jest trochę grubsza, nie mieści się w wizji reżysera, więc rzadko śpiewa.

To jest specyfika poszczególnych epok, nadchodzące fale, które trwają jakiś czas i potem bezpowrotnie odchodzą. Teraz trwa rzeczywiście dobra passa dla reżyserów, strona muzyczna jest niejako na drugim planie. Ale trzeba cały czas przypominać, że to muzyka daje szanse reżyserowi! Muzyka musi mieć jednak oprawę, ma swoje wymagania. Teatr operowy musi być teatrem z prawdziwego zdarzenia.

Śpiewała Pani partie mezzosopranowe, jak Oktawian czy Kompozytor. Czy to wynikało z Pani poszukiwań, w jakim kierunku doskonalić głos?

Te role często wykonywane są również przez soprany, które mają tzw. gęstą średnicę. I ja byłam właśnie takim sopranem. Podobna sytuacja jest z Małgorzatą w Potępieniu Fausta Berlioza. Te role mogą być po prostu śpiewane przez soprany, które mają trochę „mięsa” w środkowym rejestrze. Bardzo chętnie kreowałam te partie, Oktawiana śpiewałam na przykład w Glyndebourne, małym, drewnianym teatrze, najwyżej na 400 miejsc, gdzie głos mógł odpowiednio zabrzmieć. W początkach kariery śpiewałam również Oktawiana w Berlinie. Ale potem wykonywałam już role Marszałkowej i Ariadny.

Czy ma Pani jakieś niezrealizowane marzenia muzyczne?

Mam bardzo dużo marzeń muzycznych, i to nie tylko operowych – jest wiele pieśni, oratoriów, których nie zaśpiewałam. Bardzo żałuję, że nie udało mi się zaśpiewać Arabelli Straussa, wszystko było już przygotowane, ale zachorowałam i musiałam odwołać swój udział w przedsięwzięciu. Marzyłam też o Hrabinie w Capricciu. W ogóle bardzo lubiłam Straussa. Za mało śpiewałam muzyki hiszpańskiej, za mało skandynawskiej. Wykonywałam też mało bel canta, właściwie tylko Annę Bolenę.

Dzięki rozwojowi Internetu można ściągnąć wiele rejestracji Pani występów na żywo.

Coś podobnego! Dlaczego ja nie mogę tego posłuchać? Muszę je sobie ściągnąć. Poproszę o namiary na te strony. Nikt nie jest w stanie zahamować tak zwanego piractwa, więc śpiewacy muszą się psychicznie z tym faktem uporać. Jeżeli to są dobre rejestracje, to wspaniale. Kiedyś ludzie wymieniali się znaczkami, teraz nagraniami. Bardzo dobrze.

Czy uważa Pani, że ktoś, kto nigdy porządnie nie zaśpiewał na scenie, może innych uczyć śpiewu?

Sprawa nie jest prosta. Trzeba przede wszystkim spojrzeć na wyniki i posłuchać studentów takiego pedagoga. Często, jak pokazuje doświadczenie, wielkie i wspaniałe głosy nie potrafiły uczyć. To przypadłość szczególnie Włochów, a zwłaszcza włoskich śpiewaczek. Tebaldi nie brała się za nauczanie, Callas próbowała, ale nie była dobrym pedagogiem. Wielu, wielu innych nie dawało sobie rady na tym polu. Nie wiem, na czym polega ten problem. Moim zdaniem wcale nie trzeba być wybitnym śpiewakiem, żeby dobrze uczyć. Włosi z natury są bardzo uzdolnieni, mają pasję do śpiewu i temperament. My Słowianie z reguły tego nie mamy, musimy się mozolnie napracować. Podczas moich pierwszych lat w Niemczech wiedziałam, że mam braki i muszę szybko je zlikwidować. I znalazłam sposób, jak to zrobić. Ale są śpiewacy, którzy nie widzą u siebie braków i są zachwyceni sobą. Młodzi śpiewacy często zaczynają od stylizacji wyglądu, zmiany nazwiska, nie przejmując się własnymi niedostatkami. Uświadomienie śpiewakom wagi tych niedostatków, wskazanie im priorytetów i ustawienie ich w odpowiedniej kolejności, powinno być zadaniem pedagoga. Pracując ze studentem, dogłębnie poznaję jego walory, braki, wrażliwość, temperament, charakter i w konsekwencji jego psychikę. Od niej bowiem zależy zdolność percepcji tego, co jest trudno wyrazić słowem, a co z czasem staje się nagle zrozumiałe i realne. Pozostając zawsze w dobrej relacji ze studentem, stawiam przed nim coraz większe wymagania: bardzo skrupulatnego przygotowania muzycznego utworów, codziennego praktykowania specjalnych ćwiczeń oddechowych, odpowiednich ćwiczeń emisyjnych na inhalare (często demonstrując mu, śpiewając sama) oraz olbrzymiej koncentracji i dyscypliny. Między nami powstaje wręcz intymny kontakt, bazowany na całkowitym zaufaniu i szczerości. Właśnie to wzajemne zaufanie i szczerość jest kluczem do efektywnego rozwoju młodego artysty i jego sukcesów.

W jaki sposób ocenia Pani młodych śpiewaków, prowadząc kurs mistrzowski bądź zasiadając w jury konkursów wokalnych? Jakie walory są dla Pani najważniejsze?

Muzykowanie. Głos jest oczywiście podstawą, ale jeżeli nie ma frazowania, dynamiki i wyczucia muzyki, czego zresztą najtrudniej się nauczyć, to nie mamy do czynienia ze sztuką. Zaśpiewać nuty pięknym głosem potrafi wielu. Tyle że nie jest to sztuka. Czasami mogę się zachwycić pięknem czyjegoś głosu, brzmieniem średnicy czy góry, ale nie wywołuje to we mnie żadnych emocji. Wtedy nie jest to sztuka wokalna.

Czy jest duża różnica, gdy pracuje Pani ze śpiewakami i śpiewaczkami?

Nie jest dla mnie problemem pracować z mężczyznami. Technika wokalna to po prostu technika wokalna. Są oczywiście różnice, ale w gruncie rzeczy kwestia oddechowa to ten sam mechanizm. Tak samo kwestia emisji głosu. Gdy głos jest w tyle i nie brzmi, musi być wyprowadzony do przodu, wtedy jest słyszalny wszędzie. Wiedzą panowie, kto jest najlepiej słyszalny w orkiestrze? Piccolo. Nawet dobrze postawione małe głosy powinny brzmieć dobrze. Większym problemem mogą być te cięższe głosy, gdy śpiewają siłowo, nie brzmią dobrze. Zwracam na to wielką uwagę i u pań, i u panów. Jest taki termin na oddychanie – inhalare – oznacza to również uruchomienie dolnych mięśni brzucha i przepony, tzw. podparcie. Śpiewamy nie tylko strunami głosowymi, lecz także całym ciałem. Bardzo ważna jest też kondycja psychofizyczna. Osoby, które mają dobrze poukładane w głowie, mają większą szansę dotrzeć do sedna sprawy. Tym rozbieganym, chaotycznym jest o wiele trudniej. Śpiew to kwestia niesamowitej koncentracji, nakłonienie wszystkich swoich zmysłów do współpracy. Trzeba się więc mocno skupić i trzeba też mieć pewne predyspozycje, aby być zdolnym do tej koncentracji. I jest to warunek niezależny od płci. A warunki tutejszego pałacu sprzyjają podobnemu skupieniu i koncentracji.

Jak dobiera się uczestników takiego kursu, jaki prowadzi Pani tu w Radziejowicach?

Organizujemy przesłuchania. Muszę usłyszeć uczestników wcześniej. Nie mogę przecież zaczynać pracy od początku, od podstaw, to nie jest kurs dla początkujących. To kurs dla studentów i absolwentów szkół muzycznych.

Jednak fakt, że ktoś jest absolwentem akademii, jeszcze o niczym nie świadczy.

To prawda. Często tak jest, że człowiek potrzebuje pomocy, pewnej korekty, jeżeli chodzi o technikę wokalną czy interpretację. Zresztą sztuka wokalna to tak szerokie pojęcie i tak niezgłębione, że jedno życie nie wystarczy, żeby wszystkiego dotknąć, wszystko pojąć. Ale tyle, ile mi się udało zdobyć, próbuję przekazać tym młodym ludziom, którzy naprawdę niesamowicie to chłoną. Po wstępnych przesłuchaniach następuje selekcja, ci, którzy mnie interesują, zostają zapraszani. Jest to grupa najwyżej dziesięciu śpiewaków na każdy kurs. Na zajęciach wymagam całkowitego zaangażowania, koncentracji i realizowania moich uwag. W przyszłym roku mamy rozszerzyć naszą działalność również o grę sceniczno-aktorską. Chcielibyśmy również i w tym zakresie przygotować młodych śpiewaków do przyszłej pracy na scenie operowej.

Moja pasja pedagogiczna, praca ze studentami zarówno w Polsce, jak i innych krajach europejskich, również u mnie w Monaco, dostarcza mi wiele satysfakcji oraz radości zwłaszcza wtedy, kiedy moi studenci odnoszą sukcesy na konkursach wokalnych oraz scenach operowych.

Dziękujemy serdecznie za rozmowę.

rozmawiali Tomasz Pasternak i Krzysztof Skwierczyński

Wywiad przeprowadzony w trakcie kursu mistrzowskiego Maestry w pałacu w Radziejowicach.