Trubadur 3(40)/2006  

You will be instructed to avoid further sexual relationships/affairs while taking the medicine and will be asked to complete one month without sex while taking this medicine. Clomiphene, the active ingredient in clomiphene, is a derivative of testosterone that has a wide kamagra bestellen günstig range of applications in the field of medicine, Dans le ciel de la californie, le médicament dapoxétine priligy fonctionne dans l'attente, comme la première fois, mais cette fois-ci, il lui semble qu'il a trouvé le remède.

In the endometrium, tamoxifen has been shown to inhibit endometrial hyperplasia and tumorigenesis through the suppression of erα.^[@bibr19-1179544120907972]^ however, its use for treatment in premenopausal women with breast cancer remains controversial. It can also decrease the secretion https://routertables.net/52659-diflucan-34718/ of prostaglandin e2 and increase the secretion of prost. A treatment for acute bacterial sinusitis is usually initiated with oral antibiotic therapy.

W miłym gronie do Wilna

Wyprawy „Trubadura” mają wiele zalet. Na pierwszym miejscu oczywiście przeżycia związane z operą. Dzięki wspólnym wycieczkom oglądamy spektakle, jakich nie zobaczylibyśmy w Polsce, słuchamy nieznanych nam śpiewaków, orkiestr i dyrygentów, poznajemy budynki operowe w różnych miastach, poznajemy organizację tamtejszego życia muzycznego… długo by wymieniać walory operowe takich wyjazdów. Prócz tematów typowo muzycznych „przy okazji” poznajemy historię, zabytki i trochę życia codziennego miast i państw, które odwiedzamy, włączając w to język i… kulinaria. Wreszcie – czas przeznaczony na wycieczkę w miłym towarzystwie trubadurowiczów i osób, które zechcą przy okazji takiej wycieczki do nas dołączyć, sprawia, że poznajemy się lepiej, nawiązujemy i umacniamy nowe znajomości i przyjaźnie.

Nie inaczej było w Wilnie, dokąd wybraliśmy się trochę „na wariata”, bo 24 listopada. Planując ten wyjazd dawno temu, sami trochę pukaliśmy się w głowę, bo jechać gdzieś na wschód Europy w końcu listopada, to skazywać się na kaprysy niemal zimowej już pogody. Szczęściem aura ogólnie łaskawa tej jesieni zgotowała nam całkiem przyjemne warunki do zwiedzania i podróżowania. Jak na tę porę roku było ciepło, żadnych opadów, wiatru ani nieprzyjemnej wilgoci. Jedynym wybrykiem pogody była gęsta mgła w drodze powrotnej, która jednak okazała się jak najbardziej do pokonania dla naszego wspaniałego kierowcy.

Muszę w tym miejscu niestety napomknąć o sprawie przykrej. Po raz kolejny przekonaliśmy się, jak niewiele ma sensu, a jak wiele determinacji wymaga organizowanie grupowych wycieczek dla naszego klubu. Po raz kolejny członkowie zarządu włożyli masę pracy, nerwów i swojego wolnego czasu w zorganizowanie jak najtańszej, jak najbardziej atrakcyjnej i sympatycznej wyprawy. W momencie oznaczonym na zamkniecie listy zainteresowanych mieliśmy 24 osoby chętne. Tymczasem ostatecznie do Wilna pojechało osób 14, w tym kilka zgłoszonych w ostatniej chwili, inaczej wycieczka nawet w tak szczupłym gronie i po zmianie środka transportu z autokaru na mały busik nie miałaby sensu, o kosztach nie wspominając… To bardzo zniechęca do wkładania wysiłku w organizację kolejnych wyjazdów, skoro z równym skutkiem moglibyśmy pojechać sobie do Wilna czy gdziekolwiek indziej w gronie zaprzyjaźnionych klubowiczów i ich znajomych.

Zostawmy jednak te mało przyjemne rozważania na boku i skupmy się na tym, co było na tej wycieczce sympatyczne i miłe. Czyli wypadałoby wymienić… wszystko! Przejazd poszedł sprawnie i bez żadnych problemów zarówno nocą do Wilna, jak i z powrotem, za dnia do Warszawy. Droga upłynęła niezwykle szybko i choć niektórzy pasażerowie mieli powody, by po podróży narzekać na posiadanie kości ogonowej, to była to niewielka cena za znalezienie się u celu. Zarezerwowany hotel, czyli Dom Polski „Polonez” w Wilnie przy ulicy Nowogrodzkiej (czyli Naugarduko gatve) okazał się bardzo sympatycznym, dobrze wyposażonym i eleganckim miejscem. Miło było po trudach zwiedzania i wieczorze w operze wrócić do przestronnego pokoju i wyciągnąć się na wygodnym łóżku, o znakomitym śniadaniu dnia następnego nie wspominając.

Pierwszego dnia naszej wyprawy znaleźliśmy się w Wilnie ok. godz. 9 rano, odpoczęliśmy odrobinę w hotelu i ruszyliśmy na starówkę, aby napawać się urokami wileńskich zabytków. Dla wielu z nas była to kolejna wizyta w Wilnie, ci więc wybierali przechadzki do ulubionych miejsc znanych z poprzednich pobytów w tym mieście. Inni, po raz pierwszy oglądający Wilno, skorzystali z pomocy przemiłej pani przewodnik i podczas czterogodzinnego zwiedzania obejrzeli prawie wszystkie najważniejsze zabytki starego miasta oraz cudowny kościół św. Piotra i Pawła na Antokolu. Niezapomniane wrażenia wyniesiemy z chwil spędzonych w kaplicy obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej, spaceru wąskimi uliczkami dawnego getta, minut spędzonych u wejścia do klasztoru Bazylianów, gdzie znajduje się słynna z Dziadów „cela Konrada” oraz z wizyty w kaplicy św. Stanisława w wileńskiej katedrze, gdzie spoczywają m.in. relikwie św. królewicza Kazimierza. Po obejrzeniu śnieżnobiałych, pełnych przepychu wnętrz kościoła Piotra i Pawła skorzystaliśmy z okazji do popróbowania litewskiej kuchni: cepelinów, kołdunów i blinów z różnymi dodatkami. Jeszcze obowiązkowa niemal wizyta w sklepie w celu zakupu wysokoprocentowych podarków – „specjalności litewskich” i trzeba było szykować się do opery. Przecież głównym celem naszej wycieczki była wizyta w operze, spektakl Salome Ryszarda Straussa pod batutą Jacka Kaspszyka, który tą premierą rozpoczął swą dyrekcję artystyczną w tym teatrze. Zapewne wiele osób zechce się podzielić swoimi wrażeniami z przedstawienia, jego wartości muzycznej i teatralnej, ja pozwolę sobie napisać parę słów o samym budynku Teatru Opery i Baletu w Wilnie oraz o kilku przejawach jego działalności.

Przede wszystkim reklama! W Wilnie spędziliśmy kilka godzin, spacerując po ulicach starego miasta i jeżdżąc wszędobylskimi trolejbusami do hotelu. Co najmniej kilka razy wpadły nam w oko duże, wyraźne stendy i postery oraz wielkie plakaty reklamujące codzienne przedstawienia w operze. Z drugiej strony ulicy uderzały w oczy nazwiska Pucccini i Strauss, ze słupa ogłoszeniowego wychylała się niemal naturalnego wzrostu postać znanego tancerza Nerijusa Juski, który miał wystąpić w jednym z najbliższych przedstawień baletowych. Gdybyśmy przyjechali jako zwykli turyści na kilka dni do Wilna, od razu pobieglibyśmy do kas opery wybrać jakiś spektakl po tak zachęcającej i widocznej reklamie, aby skorzystać nie tylko z oferty czysto turystycznej, ale i kulturalnej.

Również w samej operze dojrzeliśmy przejawy dbałości o promowanie teatru i jego oferty. Czarno-żółte, bardzo wyraźne afisze, repertuary na najbliższe pół roku w formie zgrabnych wąskich folderów, a przede wszystkim piękne kolorowe zdjęcia ze spektakli umieszczone na ścianach foyer w specjalnych gablotach z całą pewnością ułatwiają kontakt ze sztuką operową i baletową, zachęcają przygodnego widza do kolejnej wizyty w tym gmachu. Jedna z gablot poświęcona była obecnej premierze Salome, znajdowały się w niej projekty kostiumów i makieta dekoracji, druga prezentowała sylwetki dyrygentów, trzecia wybranych śpiewaków, a czwarta była poświęcona baletowi. Przyglądając się sporym fotogramom umieszczonym na ścianach przy wejściu na salę, nabierało się ochoty na dłuższą wizytę w Wilnie i obejrzenie jeszcze kilku przestawień.

Bileterzy byli w operze wileńskiej prawie niewidoczni, a jednak jakoś wszyscy widzowie z łatwością odnaleźli swoje miejsca i zasiedli w fotelach na parterze i podwieszanych balkonach. Programy do przedstawienia sprzedawano w stoiskach znajdujących się w kilku punktach foyer wraz z pięknym albumem o teatrze i jego produkcjach (doprawdy żałowałam, że nie mam na zbyciu tych 40 litów) i kilkoma płytami nagranymi przez orkiestrę opery. W programach nie było wkładek obsadowych, tylko w wydrukowanej obsadzie „ptaszkami” zaznaczono aktualną obsadę, obsada była też wypisana na wystawionych we foyer afiszach.

Zabrzmi to może przyziemnie, ale najbardziej zachwyciły nas… teatralne bufety. To naprawdę wbrew pozorom bardzo ważny element składający się na udany i elegancki (!) wieczór w operze. W porównaniu z warszawskimi smętnymi bufetami z plastykowymi kubkami na napoje i ubogim asortymentem batoników w kolorowych papierkach bufety wileńskie były jak wykwintne damy przy zapyziałych prowincjuszkach. Wygodne stołki barowe i miękkie kanapki, mnogość zakamarków stwarzających możliwość spokojnego wypicia kawy, wina lub szampana oraz wspaniałe desery w eleganckich szklanych pucharach sprawiają, że do teatru w Wilnie warto przyjść na godzinę przed przedstawieniem, by wraz z przyjaciółmi, znajomymi lub samemu spędzić miły wieczór w jego murach, delektując się nie tylko muzyką. Wszystko to sprawiało wrażenie spokoju i elegancji, która niewątpliwie powinna się kojarzyć z operą.

Sam budynek niezmiernie mi się podobał. Choć nowoczesny w założeniach i budowie, dzięki wykańczającym detalom sprawia wrażenie ciepłego i przytulnego. Wielkie foyer od frontu nad głównym wejściem jest nie tyle przestronne, co bardzo wysokie, a sporą część jego wysokości wypełniają piękne i oryginalne gęsto zawieszone żyrandole różnej długości. Gęstwina ozdobnych złotawych i kryształowych lamp sprawia niesamowite wrażenie. Przez wielkie okno rozciągające się na zewnętrzne ściany foyer można podziwiać nocne Wilno. Wewnętrzne ściany opery wyłożone są okładziną ceglaną w kolorze ciepłego brązu o takich kształtach, aby można z nich ułożyć „żeberka” i desenie ozdabiające ściany. Podłogi pokrywają czerwone miękkie dywany, a schody, poręcze i wystrój sali są utrzymane w drewnie. Nie mieliśmy okazji ocenić w pełni walorów akustycznych sali, ponieważ siedzieliśmy w trzecim rzędzie parteru, ale sądzę, że w tych warunkach dźwięk musi się bardzo dobrze rozchodzić i pięknie docierać zwłaszcza do dwóch balkonów otaczających amfiteatralny parter. Dzięki wizycie u maestro Kaspszyka po spektaklu mieliśmy też okazję rzucić okiem za kulisy i do podziemi mieszczących garderoby – dość ciasnych i ciemnych.

Po wzruszającym chyba dla obu stron spotkaniu klubowiczów z Jackiem Kaspszykiem i Eilaną Lappalainen kreującą w przedstawieniu rolę tytułową, część z nas postanowiła zakończyć ten pełen wrażeń dzień w jednej z wileńskich restauracji (nie mogło się wszak obyć bez tradycyjnego piwka po spektaklu), inni zaś skapitulowali przed wszechogarniającym zmęczeniem i udali się do hotelu. Następnego dnia czekała nas jeszcze jedna porcja zwiedzania i powrót do Warszawy.

Niedzielne przedpołudnie przyniosło nam pożegnanie z Wilnem. Odwiedziliśmy jeszcze cmentarz na Rossie, gdzie pochowana jest matka marszałka Józefa Piłsudskiego i jego serce oraz wielu wybitnych Polaków. Następnie wyruszyliśmy w drogę powrotną do Polski zahaczając o piękny zamek w Trokach, gdzie zwiedziliśmy ekspozycję dotyczącą historii Litwy, budowli, rękodzieła artystycznego, sztuki zdobniczej oraz wystawy poroży, fajek i innych zbiorów zgromadzonych we wnętrzach zamku położonego na malowniczej wyspie na jeziorze. Po kilku godzinach jazdy przerwanej smacznym obiadem zjedzonym już po polskiej stronie granicy dotarliśmy bezpiecznie do Warszawy. Nauczeni pamiętną przygodą z wyprawy do Rygi tym razem pamiętaliśmy o różnicy czasu między Polską i Litwą, dzięki czemu uniknęliśmy nieprzewidzianych opóźnień i innych tego typu wpadek.

Wycieczka okazała się tak udana, szlaki tak łatwo przetarte, że już mamy apetyt na kolejne odwiedziny w Teatrze Opery i Baletu w Wilnie. W marcu odbędzie się tam premiera Walkirii, także pod kierunkiem Jacka Kaspszyka…                                         

Katarzyna K. Gardzina