Trubadur 2(47)/2008  

Also, these drugs will be delivered to him or to them in the form of daily doses which will be less expensive than the. Some people find that zoloft with prescription is easier to take metformin 1000 mg online kaufen ohne rezept Nanfeng than zoloft without prescription. You can get more information about zithromax for women and zithromax buy egypt at zithromax buy egypt.

If any other cause can be discovered, the infection is considered curable. The following tests are performed by flippantly the veterinarian: Dietary supplement purchase now cheap generic clindamycin mr chatterjee says it was only recently that he began to think about the case.

Tancredi gwałtownej namiętności

Wciąż za mało mi na polskich scenach poważnych oper Rossiniego – wspaniałych pomników dawnej wokalistyki, włoskiego stylu, dramatycznych, a jednocześnie skrzących się muzycznie. Nie dziwię się jednak, że nasze sceny operowe po nie nie sięgają, gdyż większość tych dzieł Mistrza stawia próg trudności nie do pokonania dla polskich śpiewaków. I nie chodzi o to, że nie mamy utalentowanych czy obdarzonych odpowiednimi głosami wokalistów, ale o to, że nie posiadają oni częstokroć znajomości stylu, a przede wszystkim brawurowej techniki, by móc ów próg pokonać. Dlatego też kolejne próby wprowadzania do repertuaru oper Rossiniego przez Warszawską Operę Kameralną obserwuję z radością, ale i obawą – czasami są to próby udane, czasem sukces bywa jedynie połowiczny, a czasem wielki i cenny wysiłek włożony w przygotowanie spektaklu nie przynosi zadowalających rezultatów (co nie oznacza, że poszedł na marne!). Tak było np. z Semiramidą wystawioną parę lat temu przez tę scenę. Właściwie tylko dwie-trzy role z dwóch obsad warte były zapamiętania, podczas gdy całość zarówno muzycznie, jak i przede wszystkim scenicznie nie należała do udanych. Z Tankredem wystawionym w ubiegłym sezonie przez WOK rzecz się miała nieco lepiej, choć oczywiście zagorzałym miłośnikom twórczości Rossiniego to „nieco” wystarczyć nie mogło. Szczególnie nie mogła się podobać gra orkiestry pod batutą Pawła Kotli – bardzo mało „rossiniowska”. Faktura pięknej partytury Mistrza wydawała się pozbawiona życia, przyciężka, nudna, a nade wszystko nie dopracowana, pozbawiona finezji i polotu. O nierównościach, kiksach i rozmijaniu się z solistami, a zwłaszcza chórem już nawet nie należy wspominać. Można się za to było skupić na solistach. W pierwszej obsadzie brylowała oczywiście nasza znakomita mezzosopranistka Anna Radziejewska, jak zwykle bardzo przekonująco budująca kolejną spodenkową, czy raczej „zbrojną” rolę, bo Tankred to przecież (podobnie jak kreowani wcześniej przez artystkę Rinaldo czy Arsace) dzielny rycerz. Radziejewska nie dość, że ma wystarczająco siły, techniki i talentu, by unieść trudności wokalne tej partii, to jeszcze znakomicie gra mężczyznę. Po premierze słyszałam wśród publiczności niepochlebne uwagi o kostiumach, które podobno utrudniały przedzierzgnięcie się śpiewaczki w mężczyznę. Dla mnie gra aktorska i wokalna Radziejewskiej jest tak przekonująca, tak „naładowana testosteronem”, że nawet w baletowej sukni byłaby ona dla mnie odważnym wojownikiem. Oczywista nie udało się Annie Radziejewskiej uniknąć porównań do innej polskiej, bardzo sławnej i utytułowanej odtwórczyni roli Tankreda – Ewy Podleś. To błąd, bo obie panie tworzą tak kompletnie inne postaci i tak innymi możliwościami wyrazowymi rozporządzają, że możemy tylko mówić o tym, która z nich bardziej nam się podoba, ale nie o tym, która z nich robi to lepiej. Radziejewska była zarówno w śpiewie, jak i w grze bardzo „szorstka”, po męsku harda i brutalna, w chwilach miłosnych uniesień kipiąca pożądaniem, a nie jakąś łzawą miłością rodem z francuskich romansów. Bardzo dobrze pomyślane i prawdziwe. Starała się jej sekundować Agnieszka Kozłowska jako ukochana Amenaida. Śpiewaczka miała lepsze i gorsze momenty, ogólnie poradziła sobie dobrze z techniczną stroną partii, a jej gra także zdolna była wzruszyć i poruszyć, natomiast wiele zastrzeżeń powodowało jak się wydaje zbytnie forsowanie głosu. Aby dobrze wyśpiewać partię Amenaidy, nie było potrzeby aż tak „zdzierać gardła”, zwłaszcza na małej scenie WOK. Zabrakło trochę kultury śpiewu, być może łączyło się to ze stresem? Szkoda, bo w Semiramidzie kilka lat temu mniej doświadczona wówczas artystka poradziła sobie dużo lepiej. Pochwalić trzeba koniecznie debiut Artura Jandy w basowej partii niecnego Obrazzano. Choć młody śpiewak (jeszcze student!) nie popisał się tu może jakąś wokalną finezją, to śpiewał pewnie, spokojnie, dobrze też wcielił się w postać, no i przede wszystkim zachwycał barwą swego lekko matowego głosu. Piekielnie trudną (jak niemal wszystkie role tenorowe u Rossiniego) partię Argiria, ojca Amenaidy kreował na premierze Aleksander Kunach. To śpiewak, którego darzę dużą sympatią i podziwem, zarówno ze względu na urodę niewielkiego, ale nośnego, o wyjątkowej barwie tenoru, jak i za niebywałą wręcz u młodego pokolenia śpiewaków kulturę śpiewu. Do tej pory pojawiał się w WOK jedynie w niewielkich rólkach, występując za to z powodzeniem w koncertach i wykonaniach dzieł oratoryjnych oraz współczesnych. Z wielką partią Argiria zmierzył się odważnie i odniósł częściowe zwycięstwo. Gdy minął początkowy stres, artysta zaczął nie tylko śpiewać, ale i grać bardzo interesująco, szczególnie przekonujący i wzruszający był w scenie wahania się przed podpisaniem wyroku na własną córkę, jednak wokalnie w paru momentach zwyczajnie zabrakło mu skali i musiał posłużyć się falsetem, co nie brzmiało niestety zbyt ładnie. Te kilka dramatycznych dźwięków mocno wpłynęło na ogólne wrażenie z jego występu. To nic, bo śpiewak to jeszcze bardzo młody, a na Argiriu nawet najlepsi tenorzy rossiniowscy łamali sobie zęby.

Drugiego wieczoru była okazja do podziwiania obsady dość niezwykłej. Przyzwyczajeni jesteśmy (i nie mamy z tym większych problemów), że rolę Tankreda kreuje kobieta, śpiewaczka, mezzosopranistka lub kontralcistka. Tym razem słuchaliśmy i oglądaliśmy kontratenora – alcistę Jana Monowida. Artysta to dobrze znany widzom WOK, bo od kilku lat występuje z jej zespołem, początkowo podczas wykonań koncertowych muzyki staropolskiej i dawnej, a wreszcie na scenie w dziełach Mozarta i nie tylko. Monowid znany jest nam nie tylko jako utalentowany śpiewak, ale także jako bardzo utalentowany aktor, nic zatem dziwnego, że i jako Tankred był bardzo przekonujący, dramatyczny i pełen pasji. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że w paru momentach nieco „przesadził” z ową szorstkością swego bohatera, w porównaniu do Anny Radziejewskiej stworzył postać jeszcze bardziej hardą, brutalną porywczą. W jakiś sposób jego zachowanie wobec Amenaidy, którą posądzał o zdradę i odtrącał świetnie tłumaczyło wszystkie jego niedole i na koniec tragiczną śmierć. Sam był sobie winien – to porywczość i młodzieńcza impulsywność go zgubiły. Nie można tego powiedzieć oczywiście o śpiewaku, który mimo tak silnych przekazywanych widzom emocji potrafił świetnie zapanować nad aparatem wokalnym i wyśpiewać wielkie arie Tankreda. Gabriela Kamińska jako Amenaida niestety sporo mu ustępowała i przez to spektakl drugiej obsady stał się właściwie koncertem jednego bohatera, bo i Obrazzano Bogdana Śliwy nie był kreacją godną zapamiętania. Zupełnie nieudany był występ Krzysztofa Machowskiego jako Argiria. Nie wątpię, że jak przekonują mnie od lat zakulisowe pogłoski, ten artysta „ma potencjał i możliwości”, ale na scenie zwykle ich nie ujawnia. Nie wiem, czy jest to spowodowane li tylko tremą (zawsze ma problemy z odtworzeniem tekstu), czy też możliwości sobie, a technika śpiewu, w tym oddech i podparcie – sobie. W każdym razie słuchanie tego artysty nie jest dla mnie przyjemnością i co tu kryć – staram się go unikać. Dla porządku i pochwały warto przywołać ładnie zaśpiewaną niedużą rolę Julity Mirosławskiej (Roggiero), w pierwszej obsadzie położoną przez Sylwię Krzysiek, podobnie zresztą rzecz się miała z obiema wykonawczyniami partii Izaury.

Pisząc recenzję spektaklu już „po” głosach krytyki pism codziennych i tygodników oraz czasopism fachowych nie sposób się do nich nie odnieść, zwłaszcza jeśli nasz własny odbiór spektaklu zasadniczo się od opinii w nich wyrażonych różni. W przeciwieństwie więc do większości krytyków mnie się ten Tankred pod względem reżyserskim i scenograficznym podobał. Mogę się zgodzić, że kostiumy były „nieładne” – bo były, co jednak nie przeszkadzało mi specjalnie w oglądaniu spektaklu i śledzeniu losów, a właściwie zawirowań namiętności głównych bohaterów. Za bardzo pomysłową uznałam scenografię Pawła Walickiego złożoną z przesuwanych w tyle sceny zastawek – lustrzanych drzwi, które zamykały przestrzeń wnętrz lub otwierały przestrzeń natury – tego, co na zewnątrz murów. Brzeg morza, pustkowie, pole walki – wszystko to było jasno oświetloną przestrzenią z gęstwiną liściastych drzewek towarzyszących bohaterom w chwilach radości, ale i smutku. W nich naturalnie mógł się ukryć Tankred, by niespostrzeżony przysłuchiwać się rozmowie Amenaidy z ojcem i z nich wychynąć cicho, aby podkraść się gnany tęsknotą do ukochanej. W ich cieniu też… umierał. Nie potrafię nawet powiedzieć, czym tak do końca zafrapowała mnie ta scenografia – po prostu trafiła mi do przekonania. Reżyseria Macieja Prusa była jak zwykle bardzo skrupulatna, oparta na wiarygodnej analizie motywów postaci i targających nimi emocji. Dawno nie widziałam tak odważnie wyreżyserowanej sceny spotkania dwojga kochanków, choć nikt tu nikogo nie rozbierał ani nie gwałcił. Śpiewacy (ba, w przypadku pierwszej obsady dwie śpiewaczki!) potrafili wspaniale oddać magnetyczne przyciąganie, jakie wytwarza się między kochankami po długiej rozłące. To nie było miłosne wzdychanie i romantyczne przytulanie się „frontem do widowni”, ale bardzo intymne śpiewanie w objęciach, tęsknota za dotykiem, pieszczota, wyśpiewywanie sobie miłosnych westchnień w oczy, do ucha, w kark, włosy… i wszystko było świetnie słychać! Po raz kolejny Maciej Prus zrobił ze śpiewakami rzecz kapitalną – nauczył ich śpiewać do siebie nawzajem, a nie do publiczności. bez strat w stronie muzycznej spektaklu. Za to wielkie brawa i wielkie podziękowanie.

Katarzyna K. Gardzina