Biuletyn 4(9)/1998  

It can cause dizziness and dapoxetine price in delhi nausea. No doubt, those little pillows are pretty cialis generico tadalafil and so the .00 is a pretty price to pay for such a small item. According to this rule, doctors can prescribe only a limited number of medications and there are only a few specialties that are allowed to prescribe them as medicines.

The drug will help you to cure your illness quickly. You can buy dapoxetine 60mg without https://rosagroth.de/86383-viagra-100-mg-packungsgrößen-71104/ a prescription in any pharmacy online or offline without any problems. Prednisone tablets are often taken orally or injected, and they are often combined with other treatments for patients with asthma.

Czy Sopot będzie polską Savonlinną?
Dni Wagnerowskie w Operze Leśnej w Sopocie

Powrót Wagnera do Sopotu – tak brzmiał tytuł krótkiej notatki prasowej, którą odnalazłem, pijąc kawę w zimowy poranek na początku 1998 roku. Istotnie, przypomniałem sobie, Opera Leśna w Sopocie, kojarząca się dziś z… nieco lżejszą muzą, była kiedyś prawdziwą operą. Nawet zwykły przewodnik turystyczny po Sopocie informuje, że wybudowano ją na początku wieku w zalesionej dolinie. Jako Waldoper słynęła z organizowanych co roku festiwali Wagnerowskich, które śmiało konkurowały z Bayreuth. I oto teraz, po z górą pięćdziesięciu latach, sztuka Wagnera ma powrócić na leśną scenę, objawiając się cyklem koncertów na początku lipca.

Wycinając notatkę i przylepiając ją w widocznym miejscu nad biurkiem, nie ukrywałem radości, ale co najmniej równe, a nawet przeważające było uczucie sceptycyzmu: nieee, to nie może się udać w naszych warunkach. Spokojnie przeczekałem do połowy czerwca. Nie znajdując dalszych anonsów, byłem pewien, że szlachetny zapał organizatorów ostygł w morzu niemożności. Jednak aby uspokoić dręczące sumienie, zatelefonowałem do kilku instytucji muzycznych Trójmiasta.

I cóż – pytam – czy TO się odbędzie? – TAK! No… nie aż tak, jak zakładaliśmy, zamiast kilku wieczorów będzie jeden pełnowymiarowy koncert symfoniczny z solistami i chórem, potem jeszcze koncert kameralny, w repertuarze którego też znajdzie się coś z Wagnera. Ale to tylko początek, za rok, dwa rozbudujemy imprezę w pełnowymiarowy wagnerowski festiwal. Ma on być jedną z głównych atrakcji obchodów setnej rocznicy założenia miasta.

Datę koncertu wyznaczono na 3 lipca. Ekspresowo rozesłane listy po znanych mi wielbicielkach (oby było ich więcej!) i wielbicielach mistrza z Bayreuth zaowocowały przyjazdem z dość odległych miast (Wrocław, Gorzów, Lublin, Warszawa, Białystok, Poznań) ośmioosobowej reprezentacji klubowej. Letnia pogoda dopisała. A co z resztą?

Sopocki amfiteatr, który (jak chyba wszyscy z naszej grupy) odwiedzam pierwszy raz w życiu, okazuje się miejscem niezwykle uroczym. Tylko stojące na jego obrzeżu budy z hot-dogami i snujący się dookoła groźni ochroniarze przypominają, że na co dzień nie gości tu aż tak wyrafinowany rodzaj muzyki i publiki. Za to spartańskie drewniane ławki, na których przyszło nam siedzieć doskonale oddają atmosferę i komfort Bayreuckiego Festspielhausu w pierwszych latach jego istnienia! Niepokój budzą tylko ogromne, rozstawione po bokach kolumny nagłośnieniowe: czy ktoś aby nie chce nam zafundować kolejnej pop-imprezy?

Organizatorzy (Bałtycka Agencja Artystyczna „BART” z Sopotu) zapowiadali urozmaicenie przedstawienia feerią scenicznych efektów. Polega to jedynie na zmienianiu raz po raz koloru oświetlenia oraz wypuszczeniu na początku koncertu ogromnej ilości dymu, co omal nie podusiło muzyków. Wkrótce z tej dymnej zasłony wyłonił się „zaimportowany” z Wiednia dyrygent Vladimir Kiradijew (rodem z Gruzji) i rozpoczął przedstawienie. Każdy miał chyba poczucie wielkości i mistycyzmu tej chwili, kiedy rozbrzmiały pierwsze takty uwertury do Tannhäusera. Niespodziewanie orkiestrze zaczęły głośno wtórować… kosy – byliśmy wszakże w środku lasu. Później, kiedy na scenie pojawiła się wielka Jadwiga Rappé i usłyszeliśmy Wesendonk Lieder w transpozycji na jej aksamitny alt, nastrój zrobił się jeszcze cieplejszy.

Zupełnie uszedł mojej uwagi brak jednego z zapowiedzianych punktów programu – arii Elżbiety z Tannhäusera Dich teure Halle…, gdy na scenę wychodzi Ralf Lukas, młody baryton rodem z samego Bayreuth, o znakomitej prezencji, ale trochę jakby… operetkowym uroku. Z zapartym tchem oczekuję na „pożegnanie Wotana”, końcową scenę z Walkirii (zresztą jedyne ogniwo tetralogii, którego dotąd nie widziałem na żywo). Początek znakomity, wszystko brzmi tak jak trzeba. Niestety, przed ostatnią częścią finału, w momencie kiedy Wotan ma zawołać Loge her, orkiestra nagle zamilkła. Pozostaje nam wierzyć, że jedynie brak tuby basowej w składzie orkiestry był powodem obcięcia najefektowniejszej części tego fragmentu opery ze słynnym „czarem ognia”. Chyba na przeszkodzie nie stanęły przepisy przeciwpożarowe?

Ale dość żartów – wieczór trwał jeszcze długo i wszystkie dalsze punkty programu przedstawiono bez niespodzianek. Składały się nań dwie ambitne uwertury (do Holendra Tułacza i Śpiewaków norymberskich) oraz sceny chóralne: marsz weselny z Lohengrina i Wacht auf z Meistersingerów w wykonaniu połączonych chórów Schola Cantorum Gedanensis i Pueri Cantores Olivensis. Balladę Senty i duet z II aktu Holendra zaśpiewała Linda Plech, artystka z Wiednia. Holendrem był oczywiście wspomniany Ralf Lukas, który wcześniej wykonał moją ulubioną arię-monolog Die Frist ist um. Przyznaję, że była to najlepsza interpretacja tego utworu z kilku, jakie na żywo słyszałem.

Grała orkiestra Filharmonii Bałtyckiej. Radość i entuzjazm z faktu, że koncert w ogóle się odbył i Wagner wrócił do Sopotu, pozwala mi z przymrużeniem oka (a raczej ucha…) potraktować poziom wykonania niektórych partii smyczkowych, zabójcze tempo mojej ulubionej pieśni Im Treibhaus i mnóstwo innych niedociągnięć. Jedynym elementem wieczoru, który jeszcze dziś, po kilku miesiącach, wywołuje u mnie niesmak, była konferansjerka. Spuśćmy nad tym zasłonę!

Po koncercie nie omieszkaliśmy złożyć wizyty artystom-śpiewakom w garderobie. Nie kryli oni swego zadowolenia, że to im właśnie przypadło w udziale wniesienie z powrotem dzieł Wagnera, a nawet opery w ogóle, do miejsca, które kiedyś tej sztuce zostało poświęcone. Jedynie Linda Plech była niepocieszona wypadnięciem z programu Dich, teure Halle grüß ich wieder. Żadna z partii nie pasowała lepiej do otwarcia sopockiej ceremonii, ale cóż… nigdzie w Polsce nie znaleziono nut.

Jako że koncert rozpoczął się o 21.00, a utwory wypełniły pełny operowy wieczór, wracając z wagnerowskiego misterium prawie pustym deptakiem, długo musieliśmy szukać otwartej jeszcze kafejki, aby dopełnić towarzyską część spotkania. Na tym jeszcze nie koniec atrakcji – następnego dnia, 4 lipca, odbył się koncert w nowo wybudowanej kameralnej sali koncertowej nieopodal Opery Leśnej. Sala bardzo nowoczesna, uwagę zwraca olbrzymia szklana ściana przed którą umieszczono podium dla orkiestry. Gwiazdą wieczoru był pan Andrzej Hiolski, który zaśpiewał m.in. pieśń turniejową Wolframa z II aktu Tannhäusera. Tak się złożyło, że kompozytor przydając pieśni ascetyczno-średniowieczny akompaniament smyczków i harfy, stworzył jedyny w swej twórczości zamknięty utwór na baryton i orkiestrę kameralną.

Na koniec wróćmy jeszcze do amfiteatru. Klubowiczów z pewnością zainteresuje jakość odbioru muzyki operowej w tak niecodziennej scenerii. Otóż zapewniam – była znakomita! Nagłośnienie, o które się z początku obawialiśmy, okazało się bardzo dyskretne i dotyczyło głównie niektórych partii instrumentów. Głos solisty dobiegał do nas bezpośrednio ze sceny, jego czystość zadowalała najwrażliwsze operowe ucho. Jak się okazało, była to zasługa śpiewaków, którzy podczas prób niemal stoczyli walkę z ekipą techniczną o to, aby sztuczne nagłośnienie całkowicie wyłączyć. Scena zwieńczona jest kamiennym murkiem, zaś doskonała akustyka zalesionej okolicy świetnie przenosi głos na widownię. Nikt chyba nie myślał, że może być inaczej, skoro obiekt budowano w 1907 roku! Cóż, pozostaje nam trwać przy nadziei, że zawarte w tytule pytanie okaże się nie tylko retoryczne i jeszcze nie raz spotkamy się w operowo-leśno-nadmorskiej scenerii.

Maciej Zimowski