Trubadur 4(13)/1999  

The drug, also known as prednisone, has become a staple in most health clinics as a short-term treatment for severe allergic reactions. There is no proof that any of the ingredients in the product actually work but well it has been suggested that they may have some benefits in the treatment of impotence. The price of mifeprex varies greatly from one pharmacy to another.

We've found that, for men taking blood pressure medications for high blood pressure, a low-salt diet has a dramatic impact on lowering blood pressure and possibly blood pressure-related risk. These are available online from http://vaquillas.es/97818-farmacia-svizzre-per-ordinare-cialis-69499/ india, but we suggest visiting your local chemist. Priligy 60 mg 6 tablet fiyat may also affect: the effects of this medicine may be different than the effects of other medicines that treat the same conditions because it may work by different mechanisms.

Divadlaki w Pradze…
… czyli krótka impresja na temat klubowej wycieczki do Pragi

Niewtajemniczonym wyjaśniam na wstępie, że słowo „divadlaki” nie pochodzi bynajmniej od „dziwadeł”, tylko od słowa „divadlo”, które po czesku oznacza po prostu teatr. Choć, tak nawiasem mówiąc, pewnie dla niektórych ludzi jesteśmy swoistymi dziwadłami. Słuchać opery i jeszcze jeździć w tym celu po świecie? Cóż, jak to ujął jeden mój znajomy – gorsze rzeczy się zdarzają.

Dzień pierwszy – przyjeżdżamy szczęśliwie na miejsce i idziemy na Wesele Figara do Stavovskego Divadla, w którym przed ponad dwustu laty odbyła się prapremiera innej opery Mozarta, Don Giovanni. Teatr, bardzo mały, ale bardzo piękny, okazuje się uroczym miejscem i wrażenia tego nie psuje nawet niezbyt urocze wykonanie. Orkiestra, owszem, całkiem niezła, lecz ogólny poziom wokalny, niestety, całkiem zły. Właściwie tylko Figaro wywołuje jakieś pozytywne wrażenia; reszta obsady wypada albo blado, albo zupełnie kiepsko. Ale nawet beznadziejny Hrabia (wokalnie i aktorsko postać jak z taniego wodewilu) i brzydka, „nowoczesna” scenografia nie są w stanie popsuć mi humoru. Miejsce jest cudowne, autokar dostarcza mnie z hotelu do teatru i z powrotem, no i spędzam czas w przemiłym towarzystwie (nareszcie jest czas na bliższe zaznajomienie się z osobami, które znam jedynie z widzenia lub przelotnych rozmów na spotkaniach klubowych). Czegóż chcieć więcej? Poza tym we fragmentach wyjątkowo nieciekawie wykonanych można się pocieszać czeskimi napisami, które chwilami dostarczają polskim oczom niemałej uciechy (Figaro, ten lump, zamiast Figaro, birbante).

Dzień drugi – ciąg dalszy zwiedzania, czy też włóczenia się po ślicznej Pradze i wieczór w Statni Opera. W programie kolejny operowy przebój – Aida Giuseppe Verdiego. Sam teatr podoba mi się nieco mniej niż Stavovske Divadlo, lecz za to przedstawienie wypada zdecydowanie lepiej niż Wesele. Tradycyjna inscenizacja może szczególnie nie ekscytuje, ale też nie daje powodów do irytacji (jak pomysły reżysera Figarovej svatby). Poza buczącym Ramfisem śpiewacy prezentują całkiem przyzwoity poziom (w porównaniu z „nieprzyzwoitym” poziomem solistów z dnia poprzedniego). Czeskie napisy nadal wywołują uśmiechy.

Dzień trzeci – zwiedzamy Narodni Divadlo (do którego nie możemy pójść na przedstawienie, bo spektakl jest zamknięty), a wieczorem druga wizyta w Stavovskim Divadle, tym razem z powodu Castora i Polluxa Jean Philippe’a Rameau. Nie należę do fanów francuskiego baroku i przyznaję otwarcie, że perspektywa słuchania i oglądania jakiejś „ramoty”, nie wzbudzała mojego wielkiego entuzjazmu. Tymczasem „ramota” okazała się prawdziwą rewelacją! Nie znaczy to, że muzyka Rameau nagle szalenie mnie zafascynowała. Nadal ona do mnie nie trafia i jak na razie nie zanosi się na to, bym stała się zagorzałym „francuskim barokowcem”. Gdzież więc ta rewelacja? W niezwykłej, cudownej inscenizacji. Kolorowych, barokowo bogatych kostiumach, scenie oświetlonej wyłącznie prawdziwymi świecami (!), urzekająco archaicznej scenografii – żadnych realistycznych, trójwymiarowych konstrukcji i silenia się na „prawdziwość”; wszystkie chmury, marmurowe schody i kolumny namalowane były na przesuwających się płaszczyznach, a Jowisz zstępował z niebios spuszczany na huśtawce zamaskowanej obłokami z dykty. Do tego jeszcze odpowiednia reżyseria – każdy ruch, każdy gest wystylizowany tak, by pasował do konwencji barokowego teatru – i widzowie mogli mieć wrażenie, że oglądają spektakl na dworze Ludwika któregośtam. Przedstawienie to cieszyło zresztą nie tylko nasze oczy, lecz również i uszy. Było ono bowiem znakomicie zagrane przez orkiestrę i zaśpiewane przez solistów, wśród których znalazł się także polski tenor, Adam Zdunikowski – bardzo zdumiony, ale i bardzo ucieszony, spotkaniem z nami. (Mieliśmy okazję chwilę porozmawiać ze śpiewakiem ponieważ dosyć bezceremonialnie weszliśmy za kulisy, nie zważając na protesty portiera, który wprawdzie pozwolił na wejście, lecz myślał, że wpuszcza trzy osoby, a nie trzydzieści.)

Dzień czwarty – wracamy do domu zadowoleni i trochę nienasyceni. Już trzeba wracać? Przecież dopiero przyjechaliśmy? Stanowczo za szybko ta wycieczka minęła. No bo co to są te cztery dni, a właściwie trzy, jeśli się odliczy drogę? A tak w ogóle, to trzeba się zastanowić, gdzie by można pojechać na następną wycieczkę. Bo następna wycieczka jest konieczna. No właśnie, konieczna, a więc musimy…

Anna Kijak