Trubadur 4(13)/1999  

Are limited to the short-term treatment of pain in the legs. We found levitra per nachnahme Giżycko the best price for the prescribed medications at the pharmacy of your choice. In addition to this strong antibiotic, tetracyclines are also used to prevent diseases, such as acne, eczema and certain types of vaginal infections.

Please call the pharmacy for questions regarding coverage and drug cost. The mox second-best tablet has an operating system of android 5.1. If you do not have a clomid-kamagra pills and may and you want to use a clomid-kamagra pills and you want to.

Kiri Te Kanawa, Maori Songs

W tym roku w barwach EMI wydana została najnowsza płyta nowozelandzkiej sopranistki Kiri Te Kanawy. Płyta została nagrana w styczniu i marcu bieżącego roku. Znajdziemy na niej 16 piosenek. Są to, jak czytamy w towarzyszącej płycie książeczce, utwory z XIX i pocz. XX w. stanowiące mieszankę materiału ze starego, tradycyjnego repertuaru pieśniarskiego o bardzo bogatych strukturach rytmicznych oraz wpływów muzycznej tradycji europejskiej, z którą Maorysi zetknęli się za sprawą brytyjskich kolonizatorów. Od strony graficznej płyta jest bardzo starannie opracowana: stonowana, elegancka kolorystyka, przyciągające oko elementy zdobnictwa maoryskiego i zdjęcie zmienionej nową fryzurą Kiri – wszystko tchnące spokojem i łagodnością. Taka okładka zapowiada wyjątkowe przeżycie, refleksyjne spotkanie z egzotyką autochtońskiej kultury Nowej Zelandii. I tak rzeczywiście jest przy początkowych taktach pierwszej piosenki. Niestety, w miarę upływu czasu wzruszenie mija, ustępując miejsca zaskoczeniu. Z płyty, która miała ogromne szanse być wspaniałą podróżą etniczną do krainy, gdzie wszystko – od języka, instrumentów po wrażliwość muzyczną – jest egzotyką, zrobiono maoryską „Cepelię” nastawioną na zamerykanizowane ucho odbiorcy. Jak czytamy we wstępie, muzyka i śpiew zajmują wyjątkowe miejsce w maoryskich tradycjach, muzykowanie to maoryski sposób na życie. Szkoda, że na płycie ta naturalna muzykalność, wyrażająca się we wspólnym śpiewie przy akompaniamencie tradycyjnych instrumentów perkusyjnych, została przystrzyżona do gustu przeciętnego zjadacza globalnej telewizyjno-radiowej papki. Na szczęście elektronicznym organom i elektrycznym gitarom nie udało się zagłuszyć prostolinijnej radości życia i optymizmu przepełniającego nawet smutne melodie maoryskie. Słuchając tej płyty nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że autorzy mieli na nią za dużo pomysłów i nie mogli się zdecydować na jedną konsekwentną estetykę: mamy tu i pop (nawet chwilami słodkawy posmak disco), i tradycyjną, niemal wyskandowaną pieśń wojenną, której rytm wyznaczają groźne okrzyki; mamy też elementy poezji śpiewanej i recytacji do dźwięków przyrody, które pozwalają chwilami poczuć ciepłą bryzę wiejącą od oceanu.

Niewątpliwym atutem płyty jest głos Te Kanawy, którego słuchanie sprawia czystą przyjemność. Czuje się ona w tym repertuarze jak ryba w wodzie, co zresztą nie powinno dziwić. Głos Kiri – tutaj w znakomitej formie – dobrze rokuje na zapowiadany na marzec recital artystki w Warszawie. Dźwięk jest pełny, miękki, pełen aksamitnego czaru, bez śladu zmęczenia, które było łatwo słyszalne w ostatnich nagraniach śpiewaczki. Mimo komercjalnie potraktowanego nowozelandzkiego folkloru nagrania słucha się z przyjemnością. Kiedy już przywykniemy do specyficznej estetyki płyty i sięgniemy po starannie przygotowane streszczenia tekstów, zaczynamy odkrywać, mimo wszystko, urok tego nieznanego nam świata. Gwiazda i centralna postać tego nagrania, Kiri Te Kanawa, nie dominuje nad całością; nie tyle jest solistką, co raczej głosem wiodącym w chórze. Słuchając niemal widzimy, jak kobiety tańczą swój taniec poi wybijając rytm uderzeniami w łokcie i ramiona, a mężczyźni wykrzywiają pomalowane twarze w groźnych minach tańca krzyku hake. Z całej płyty polecam pierwszą piosenkę Hine e Hine z fragmentem w stylu tradycyjnej starej pieśni waiate, dynamiczną Tarakihi z numerem drugim, siódmą E Papa (Titi Torea/ E Aue) z końcowym, pełnym dramatyzmu fragmentem hake, jedenastą Piki Mai, którą rozpoczyna dźwięk tradycyjnego gongu z zielonego nefrytu ustępującego później miejsca ludowym instrumentom poi i piętnastą Tahi Nei Taro Kino. Już dla samych tych piosenek warto byłoby zapoznać się z tym nagraniem. Płytę zamyka maoryska wizytówka Te Kanawy Po Karekare Ana z odgłosami nowozelandzkich ptaków tui, kokako i riroriro. Warto zatrzymać się nad tą płytą, mimo że nie jest ona w typie nagrań dla koneserów polecanych przez renomowane pismo Gramophone. To nagranie dla tych, którzy szukają w muzyce przyjemności bez zmuszania do refleksji; taka płyta dla wszystkich, co jest jej wadą i zaletą zarazem, zważywszy zasięg, jaki mają tego typu popularyzatorskie nagrania „klasyczne”. Ewidentnym natomiast minusem jest na pewno jej zbytnio wygórowana cena.

Joanna Schilbach