Trubadur 4(13)/1999  

Drugs are not supposed to be used during pregnancy, the use of drugs is limited to the shortest period feasible when the pregnancy is known during the first months. Zithromax pharmacy offers the Selçuk apotheke clomifenclomid kaufen cheapest price for zithromax in lebanon. There are various ways to treat the cause of hypertension: you can change your diet,

In the medical world, cephalexin is called a third-generation cephalosporin drug. In ultracarbon are tadalafil stada 5 mg filmtabletten very safe and completely natural. We understand that you want a treatment for your athlete’s foot, but you don’t want to spend a fortune, and we want you to understand what the best option is.

O wyższości ziemniaka nad bramborem i Castora nad Polluxem
czyli
Ogólnopolski Klub Miłośników Opery „TRUBADUR” na wycieczce do stolicy Czech

To była, podobnie jak powstanie Klubu trzy lata wcześniej, inicjatywa prywatna. Kilka osób zapaliło się do rzuconego mimochodem pomysłu: w Pradze są trzy teatry operowe, pojedźmy je zobaczyć! Ponieważ, jak to w naszym kraju bywa, wielbiciele opery do krezusów nie należą, ale nie mają też zbyt wygórowanych żądań co do standardu podróżowania, trzeba było jedynie zarezerwować tani hotel, tani autokar i tanie bilety do teatrów. Na szczęście przynajmniej chętnych na tę nietypową eskapadę nie brakowało i 30 września trzydzieścioro pięcioro melomanów (w tym i ja) wyruszyło na podbój Pragi.

Dzięki temu, że z Warszawy wyruszyliśmy o północy, w Pradze znaleźliśmy się przed dwunastą w południe. Podróż, jak przystało na klub operowy, umilało nam słuchanie muzyki – głównie Mozarta, jako że zmierzaliśmy do miasta silnie związanego z tym wielkim kompozytorem. Na „dobry początek” obejrzeliśmy na video krótki i dosyć zaskakujący duet – cavatinę Rozyny wykonaną przez Natalię Gawrilan – bohaterkę jednego z artykułów w poprzednim Biuletynie oraz… psa Drużoka – Natalia zaśpiewała Una voce poco fa, a pies dzielnie jej wtórował. Kilkugodzinny spacer po centrum turystycznym Pragi, mimo uciążliwej mżawki i narastającego po dwunastogodzinnej podróży zmęczenia, dał nam przedsmak czekających nas wrażeń. Piękny, choć bardzo zatłoczony przez turystów Plac Wacława, kręte uliczki Starego Miasta, uroczy placyk Uhelny z sympatyczną restauracją Pod Dwoma Kotami zapowiadały albo intensywne planowe zwiedzanie, albo pełne uroku i niespodzianek wałęsanie się po tajemniczych zaułkach. Po zakwaterowaniu i odpoczynku w hotelu – straszliwym, dwudziestopiętrowym panelaku (tak Czesi nazywają bloki z wielkiej płyty) – przebrani w wielofunkcyjne i niejednokrotnie bardzo pomysłowe stroje wieczorowe wyruszyliśmy z powrotem na Stare Miasto, gdzie tuż przy Karolinum znajduje się budynek najstarszej praskiej opery – Stavovskego Divadla. Tego wieczoru, tak ze względu na magię miejsca (to właśnie w tym teatrze miały miejsce premiery oper Mozarta Don Giovanni i Łaskawość Tytusa), jak i ze względu na muzykę (mieliśmy wysłuchać Wesela Figara tegoż kompozytora) marzyliśmy o przeniesieniu się w czasy Mozarta. Po wejściu na widownię zmęczenie natychmiast ustąpiło miejsca zachwytowi nad niezwykłą urodą błękitno-złotej sali. Wszystko dookoła zapraszało do pogrążenia się w kontemplacji muzyki. Rozpoczęło się przedstawienie. Klubowicze walcząc z usypiającym ciepłem i duchotą panującymi na sali wychylali się z lóż, aby nie stracić nic ze spektaklu. Lecz, o zgrozo, już po kilku pierwszych scenach czekało nas bolesne rozczarowanie! Mimo że z publikacji teatru wiedzieliśmy, że inscenizacja będzie nowoczesna, to nie spodziewaliśmy się takiego bezguścia, pomieszania z poplątaniem, a przede wszystkim tak niskiego poziomu wykonawczego. Ze wszystkich solistów podobać się mogła jedynie Zdena Kloubova, śpiewaczka obsadzona w partii Zuzanny i może jeszcze Pavla Aunicka jako niezgrabny, naiwny i nieodparcie śmieszny Cherubin w pudrowanej peruce i… czerwonych tenisówkach. Milczeniem należałoby pominąć takie szczegóły, jak stukanie łyżkami o talerze w scenie wesela, ścielenie łóżka zajmującego środek sceny przez 3 akty, czy wywożenie Cherubina na taczkach… – koniec, zapomnijmy czym prędzej o tym koszmarze.

Następnego dnia zaraz po mało pożywnym hotelowym śniadaniu pojechaliśmy na Hradczany. Kilka godzin, które dzieliły nas od umówionej pory spotkania przy autokarze każdy mógł spędzić na swój własny sposób. Szybkie zwiedzanie samych Hradczan, czyli Katedry św. Wita, starego pałacu królewskiego, Bazyliki św. Jerzego, Baszty Prochowej i słynnej Złotej Uliczki zajęło nam ponad dwie godziny. Później krętymi schodkami zeszliśmy na Malą Stranę (zabytkowa dzielnica Pragi), aby oglądać to, co każdego najbardziej interesowało. Jedni zwiedzali muzea, kościoły, pałace i mieszczańskie kamienice, drudzy plądrowali w tym czasie sklepy muzyczne lub przesiadywali w kawiarniach i restauracjach. Mala Strana rozpościerająca się u stóp Hradczan zaskoczyła nas swoim pięknem. Mniej tu niż na Starym Mieście turystów, ale atrakcji równie wiele. Olbrzymi i przebogaty barokowy kościół św. Mikołaja, plac Malostranski, budynki czeskiego sejmu i senatu, ulice Nerudova i Karmelicka, niezliczone uliczki i placyki urzekające pastelowymi, bogato zdobionymi fasadami kamienic. Ile razy zdarzyło nam się przystanąć przy kolejnej przecznicy wołając: a spójrzcie tu, co za perspektywa, jaki piękny dom, jaki dach! Dachy Pragi… chyba piękniejsze, niż dachy Paryża, kryte czerwoną dachówką, ozdobione wieżyczkami, kogutkami i metalowymi chorągiewkami. Mimo, że w stolicy Czech do zobaczenia jest tyle, że nasz trzydniowy pobyt był zaledwie próbą liźnięcia tych wspaniałości, postanowiliśmy poświęcić godzinkę na spróbowanie czeskiej kuchni. Trochę przypadkiem trafiliśmy do eleganckiej restauracyjki U Vladare na placu Maltańskim. Za jedyne 205 koron spróbowaliśmy pieczeni wołowej w sosie grzybowo-śmietanowym z bramborowymi (ziemniaczanymi) knedlikami, bitą śmietanką i borówkami i wypiliśmy herbatę z cytryną i miodem. Nie wszystkim jednak szczęście dopisało tak jak mnie – inni członkowie wycieczki narzekali na ciężkie, niesmaczne knedliki, wstr??tne sosy itp. zjedzone w przypadkowych restauracjach. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że skoro trudniej jest ugotować złe ziemniaki, niż złe knedliki, to zostajemy przy poczciwym polskim „wypełniaczu”. Po tych rozważaniach natury kulinarnej zostało nam akurat tyle czasu, żeby wolnym spacerkiem przejść przez oblegany przez turystów Most Karola, obejrzeć kościół św. Franciszka z Asyżu i Klementinum, i przez Stare Miasto i Vaclavske Namesti wrócić na parking. Po drodze zostaliśmy dosłownie zasypani ulotkami i prospektami reklamowymi koncertów, spektakli, muzeów, wystaw stałych i czasowych oraz sklepów pamiątkarskich ze szkłem i biżuterią. To zresztą zdumiało nas w Pradze najbardziej – niezwykła dostępność informacji o ofercie turystycznej i kulturalnej miasta, olbrzymie nakłady na reklamę kultury (również tej wysokiej). Przykładem niech będzie znajdujący się w recepcji naszego taniego hotelu stojak uginający się pod ciężarem różnej maści materiałów reklamowych.

Wieczorem znów elegancko wystrojeni udaliśmy się do Statni Opera Praha mieszczącej się przy ulicy Wilsonovej na kolejny przebój scen operowych – Aidę G. Verdiego. Teatr o pięknej klasycystycznej fasadzie i bogato zdobionej kremowo-złoto-czerwonej sali nie zawiódł naszych oczekiwań. Choć zestaw solistów pozostawiał nieco do życzenia, a kostiumy i dekoracje nie grzeszyły urodą, dzieło było wystawione po bożemu, a śpiew ciemnoskórej sopranistki Pauletty de Vaughn (mogliśmy oglądać ją jakiś czas temu w warszawskiej operze w partii Lady Makbet) dał nam wiele satysfakcji.

Ostatni dzień w Pradze mieliśmy szczegółowo zaplanowany. Rano zwiedzanie Narodnego Divadla – jedynego teatru operowego w Pradze, do którego nie udało nam się dostać biletów. Ten największy praski teatr nie zachwycił nas jednak tak, jak dwa poprzednie. Po ponad pół godzinie spędzonej w podziemiach z przewodnikiem opowiadającym o historii budowy i wmurowanych tam kamieniach węgielnych, już pierwszy rzut oka na kapiącą od złota widownię utwierdził nas w przekonaniu, że mamy przed sobą nie dzieło sztuki, czy świątynię muzyki, a jedynie wyraz dumy narodowej w nienajlepszym według nas guście. Resztę przedpołudnia klubowicze spędzili na spacerze po Józefowie – starej dzielnicy żydowskiej oraz w sklepach muzycznych.

Ukoronowaniem naszego pobytu w Pradze okazał się dopiero trzeci wieczór operowy spędzony znów w stylowym Stavovskim Divadle. O godzinie siedemnastej, zaraz po podniesieniu kurtyny nielicznie zgromadzona publiczność została olśniona wspaniałym wystawieniem barokowej tragedii lirycznej J. Ph. Rameau Castor i Pollux. Inscenizacja przygotowana przez francuskich realizatorów jest wierną rekonstrukcją XVIII-wiecznego sposobu wystawiania tego rodzaju dzieł na dworze króla Ludwika XIV. Tak dekoracje, jak i kostiumy wzorowane są na rycinach z epoki, postarano się także o stylowe oświetlenie i zastosowano, co rzadkie w teatrach, prawdziwe płonące świece ustawione na proscenium i na świecznikach po bokach sceny. Wspaniale przygotowane sceny baletowe i XVIII-wieczne efekty specjalne doskonale dopełniały wizji podróży w czasie. Aż dziw, że w loży honorowej nie zasiadał żaden dostojny monarcha czy inna osobistość wprost z dworu Króla Słońce. Pomimo że orkiestrze brakło niekiedy tak niezbędnej w muzyce baroku precyzji, a śpiewakom (zwłaszcza czeskim) kultury śpiewu – bo tragedia liryczna to nie zawsze miejsce na popisywanie się siłą głosu – to spektakl ten wszyscy Trubadurowcy uznali za jeden z piękniejszych, jakie dane im było oglądać. Ten Merkury fruwający na chmurce, te tańczące planety i gwiazdy…! Cała wycieczka miała też okazję do porównania na bieżąco pełnych zaangażowania, lecz jeszcze nie do końca przygotowanych do śpiewania tego rodzaju muzyki artystów czeskich i… występującego stale w tym repertuarze jednego z wybitnych polskich tenorów – Adama Zdunikowskiego. Kreujący rolę Castora młody artysta śpiewał równie stylowo i elegancko, co biorące udział w spektaklu francuskie śpiewaczki, a znacznie piękniej od reszty męskiej obsady. Nic dziwnego, że po przedstawieniu zgotowaliśmy mu gorącą owację i odwiedziliśmy za kulisami – był to prawdziwie wzruszający moment. Po wyjściu z teatru wszyscy klubowicze udali się jeszcze na Rynek, gdzie przy czeskim piwie i winie wymieniono wrażenia z wycieczki i pożegnano się z Pragą, obiecując sobie wrócić tu jeszcze, o ile czas i fundusze na to pozwolą.

Aby umilić sobie drogę powrotną i jeszcze przez kilka godzin pozostać w kręgu muzyki, obejrzeliśmy na video Amadeusza Formana, Próbę orkiestry Felliniego oraz Traviatę Zeffirellego (z Teresą Stratas i Plácido Domingo). Tak minęły nam, jak cudowna bajka, trzy dni w przesyconej atmosferą teatru Pradze. Jedyną pamiątką po tych niezapomnianych chwilach będą fotografie w gronie przyjaciół z Trubadura i fantazyjna czapka kupiona na Starym Mieście. Pociechą niech będzie to, że jeszcze tyle przed nami niewidzianych teatrów, tyle oper do wysłuchania, talentów do odkrycia i tyle wieczorów, które można spędzić w miłym gronie Trubadurowców.

Katarzyna K. Gardzina