Biuletyn 1(14)/2000  

Dapoxetine is available as a generic medicine in india. It kamagra viagra czy cialis is a common myth that you should take a medication to treat the cause of depression. Each volume will focus on a single discipline related, within the wider medical field, to traditional medicine, with the aim of making it easier for the average physician and lay person to use the dictionary.

The drug works by interfering with the function of certain proteins in the cytoplasm of infected cells. In both cases, the treatment Kot Malik sildaristo 100mg 20 stück preisvergleich failed and the patients were discharged and sent home on their own. It may help to try out zithromax without prescription, but you will need to consult a doctor if you take this medicine without a prescription.

Byłam w MET!

Tak jak himalaiści marzą o „koronie Himalajów” lub o „koronie ziemi”, ja marzę o mojej „operowej koronie”. Zawsze pragnęłam obejrzeć przedstawienia w czterech najważniejszych teatrach operowych świata: Metropolitan Opera w Nowym Jorku, La Scali w Mediolanie, Covent Garden w Londynie i Staatsoper w Wiedniu. Pierwszym zdobytym „szczytem” była Staatsoper. Do tej pory jestem zachwycona nie tylko poziomem przedstawień, ale przede wszystkim panującą tam unikalną i wspaniałą atmosferą. To prawdziwa Mekka dla operomana.

Drugim krokiem w realizacji tych marzeń była Covent Garden. Obejrzałam tam dwa świetne przedstawienia: Złoto Renu i Cyganerię. W pamięci utkwiła mi jakaś dziwnie „zimna” atmosfera panująca na widowni. Publiczność wydawała się być bardzo skupiona, fachowa. Spektakle były jednak „kwitowane” dość ciepłymi, ale bardzo krótko trwającymi brawami.

Kolejną planowaną wyprawą był „atak” na La Scalę. O Metropolitan trudno mi było marzyć, dotarcie do Ameryki jest nie lada wyprawą. A jednak! W zeszłym roku dość niespodziewanie dostałam możliwość wyjazdu na 3-miesięczny staż do Stanów Zjednoczonych. I to gdzie! Do Nowego Jorku! A więc do Metropolitan!!! Z punktu widzenia operowego termin nie był najszczęśliwszy: wakacje. Staż miał trwać do 14-go października. Szybko siadłam do Internetu i wiedziałam już po chwili, że sezon w MET zaczyna się 27-go września Rycerskością wieśniaczą z José Curą i Pajacami z Plácido Domingo. Teraz pozostało mi zdobywać bilety.

Po przyjeździe do Nowego Jorku wybrałam się w okolice Lincoln Center. Jest to kompleks trzech budynków (New York City Opera, Avery Fisher Hall – siedziba filharmonii – i MET). Dowiedziałam się, że sprzedaż biletów do MET rozpoczyna się na miesiąc przed inauguracją sezonu, a bilety na miejsca stojące można kupić w cenie od 12 (na galerii) do 16 (na parterze) dolarów, w sobotę poprzedzającą dany spektakl.

W oczekiwaniu na początek sezonu na pierwszej scenie świata wybrałam się na bezpłatne przedstawienie Aroldo w Central Parku. Poziom wykonania nie był najwyższy, ale atmosfera całego przedsięwzięcia – bardzo fajna. Przyjemne otoczenie parku, bardzo ciepły wieczór. Widzowie siedzieli wokół na krzesłach lub na kocach z rozłożonymi piknikowymi koszami wypełnionymi jedzeniem, butelkami piwa lub wina. Nie przypominało to atmosfery skupienia w jakiej zwykle oglądam przedstawienia operowe, ale było to bardzo interesujące przeżycie. Kolejne nowojorskie operowe doświadczenie to wizyta w New York City Opera na Madame Butterfly. Najtańsze miejsce siedzące z zupełnie przyzwoitą widocznością kosztowało 8 dolarów (tyleż samo miejsca stojące). Ładna, tradycyjna scenografia, niezłe aktorstwo i dość przeciętne głosy (R. Rojas, J. Maddalene, O. Krooyteska). Nie było żadnych „wpadek”, ale też nikt specjalnie nie zachwycił. NY City Opera jest nazywana „operą jutrzejszych gwiazd”. Ma dawać szansę młodym, przede wszystkim amerykańskim, śpiewakom występów na dużej scenie zanim będą mogli przekroczyć progi znamienitej sąsiadki.

W końcu 27 sierpnia udałam się do kas MET. Bez większej nadziei zapytałam o bilety na Opening Night. Kasjer pochylił się nad komputerem.
– Poszukajmy, co mamy – powiedział.
Serce mocniej mi zabiło: a więc jest nadzieja!
– Chodzi mi o jak najtańsze bilety – powiedziałam.
Po chwili: – Najtańszy bilet z pełną widocznością mamy za… 800 dolarów.
Jęknęłam cicho.
– A może są bilety na miejsca z ograniczona widocznością? – zapytałam.
– A byłaby pani zainteresowana takim biletem? Poszukajmy więc… Najtańszy bilet z ograniczoną widocznością mamy za… 250 dolarów.
Przełknęłam z trudem ślinę:
– Chyba spróbuję kupić bilet na miejsca stojące.

Zapytałam jeszcze o bilety na Otella z Plácidem Domingo, ale wszystkie już były wyprzedane. W końcu kupiłam za 25 dolarów bilet na Łucję z Lammermoor, nie wiedziałam jeszcze, jakie są szanse dostania się na miejsca stojące a MUSIAŁAM mieć pewność, że BĘDĘ na spektaklu w MET.

25.09., w sobotę, pojechałam o 5.00 rano w okolicę Lincoln Center. Przed operą stało już około 80 osób. Niektórzy z nich czekali tam od godziny 21:00 poprzedniego dnia. Zostałam wpisana na listę. O godzinie 8:00 sprawdzono obecność. Brakujące osoby wykreślono. Następnie trzeba było czekać do 10:00 na rozpoczęcie sprzedaży. Listę stojących przygotowywały dwie panie w średnim wieku. Nie była to jednak, jak w Wiedniu, działalność stricte społeczna. Po otwarciu kas większość stojących osób wręczała im dolara jako napiwek. Jest tam 240 miejsc stojących. Cóż… Ameryka.

O miejsca stojące w Wiedniu ubiegali się głównie ludzie młodzi, studenci. W Nowym Jorku było ich bardzo niewielu. I jeszcze jedna różnica w porównaniu z Wiedniem. Tam od kilku lat cena biletów na miejsca stojące jest stała i bardzo niska. W MET ku mojemu zaskoczeniu za miejsce na parterze policzono mi 35 dolarów zamiast spodziewanych 16-tu. Gdy zdziwiona zaczęłam sprawę wyjaśniać, powiedziano mi, że jest to inauguracja sezonu, więc wszystko jest droższe.

W końcu nadszedł tak długo oczekiwany przeze mnie dzień. Gdy znalazłam się w okolicy Lincoln Center, zobaczyłam obrazek iście amerykański: przed operą manifestacja związków zawodowych, transparenty z hasłami: „Metropolitan Opera! Słuchaj głosu biednych ludzi!” A przed budynkiem zatrzymywały się czarne limuzyny, z których wychodziły kobiety w długich sukniach, etolach, mężczyźni we frakach z orderami na piersiach. 45 minut przed rozpoczęciem spektaklu na balkon weszło 4 trębaczy, by odegrać kilka znanych marszów. Opera (3700 miejsc siedzących i 240 stojących) była wypełniona po brzegi. Miejsca stojące są numerowane. Nie trzeba ich sobie zaznaczać. Są to dość wygodne pulpity. Na nich (a także przed wszystkimi miejscami siedzącymi na sali) znajdują się monitorki. Po włączeniu można czytać na nich libretto. Są tak skonstruowane, że napisy widać tylko przy patrzeniu na wprost, nie widać więc, czy sąsiad ma włączony monitor czy też nie. Nic nas nie rozprasza. Muszę przyznać, że przekonałam się, iż jest to wyśmienite rozwiązanie. Pewnie jednak drogie. O 18.30 do kanału orkiestrowego wkroczył Carlo Rizzi. Orkiestra zaczęła grać hymn amerykański. Wszyscy powstali i z rękoma na sercach, z ogromnym zaangażowaniem odśpiewali swoją narodową pieśń.

A potem rozpoczęła się już Rycerskość wieśniacza. W roli Santuzzy wystąpiła Dolora Zajick. Pierwszy raz oglądałam ją na video w Trubadurze i od razu mi się bardzo spodobała. Tutaj mnie zachwyciła. Cudowny, „soczysty” mezzosopran, wspaniała gra aktorska – po prostu fantastyczna. N. Putilin jako Alfio był, jak dla mnie, za delikatny. Głos trochę za mało dramatyczny. Najbardziej jednak wypatrywałam José Cury. Nie widziałam go nigdy na żywo, a jego płyta z ariami Pucciniego bardzo mi się podobała. To był jego debiut w MET. I… rozczarowanie. Głos „matowy”, „w górach” niepewny. Gra aktorska wydawała mi się przerysowana, nienaturalna, a może niedojrzała. Końcową arię (Mamma) zaczął nawet ładnie, ale końcówka była znów bardzo niepewna. Byłam tym bardzo zaskoczona. Nie został wybuczany, ale nie wystąpił w następnych przedstawieniach Rycerskości. Zastąpił go Domingo. Mam nadzieję, że była to krótka niedyspozycja… Obawiam się jednak, czy przed-wcześnie nie zużył głosu. W czasie antraktu oglądałam foyer z dwoma słynnymi obrazami Chagalla. Wnętrze budynku jest stosunkowo skromne, wszystko w ciepłych kolorach: złotym i bordo. Najbardziej ozdobnym elementem są żyrandole – dar rządu austriackiego dla MET. Po przerwie były Pajace. Śpiewali: Veronica Villarroel – Nedda, Plácido Domingo – Canio, Juan Pons – Tonio. Tutaj nie było zawodu. Dominga w tej partii oglądałam już w Wiedniu. Znów był cudowny. Vesti la giubba zaśpiewane było bardzo dramatycznie. Całość bardzo przejmująca, nic dodać, nic ująć. Scenografia w obu przedstawieniach była tradycyjna, bardzo podobna do tej w Wiedniu. Po spektaklu podniesiono kurtynę, na scenie pojawili się dyrektor generalny MET John Volpe, dyrektor artystyczny James Levine, kontrowersyjny burmistrz Nowego Jorku R. Gulianni. Wygłoszono kilka przemówień na cześć Dominga, który w tym dniu pobił rekord Enrica Caruso w liczbie inauguracyjnych przedstawień w MET. Burmistrz Gulianni, którego znaczna część publiczności wybuczała, wręczył artyście dyplom honorowy. Po spektaklu odbył się bardzo elegancki bankiet, ale zaproszeni byli tylko posiadacze biletów ze złotym paskiem. Ja miałam czerwony.

Kolejnym obejrzanym przeze mnie spektaklem była Łucja z Lammermoor. Dyrygował Charles Mackerras. On to właśnie sprawił, że była to zupełnie inna Łucja niż te, które wcześniej oglądałam lub słuchałam z płyt. Dyrygent wrócił do oryginalnego zapisu Donizettiego, usuwając wszystkie ozdobniki, które były dopisywane później, a które miały służyć popisom wokalnym śpiewaków. Wprowadził również instrument zwany „glass harmonica”. Uzyskuje się na nim dźwięk podobny do pocierania palcem o szkło. Donizetti chciał wykorzystać ten instrument w operze, ale prawdopodobnie z powodu choroby muzyka tu?? przed premierą zastąpił go fletem. Muszę przyznać, że bardzo podobał mi się uzyskany efekt. Scena obłędu była o wiele bardziej przejmująca, a cała opera stała się w znacznie większym stopniu dramatem muzycznym. Śpiewali R. Frontali – lord Ashton, Andrea Rost – Lucia, Frank Lopardo – Edgardo. Nie miałam do nich żadnych krytycznych uwag. Szczególną zaś uwagę zwróciłam na. Franka. Loparda. Ma stosunkowo ciemny głos, tak że w pierwszej chwili myślałam, że jest barytonem. Ciepła barwa i melodyjność jego głosu sprawiły, że scena śmierci Edgarda wprost mnie zauroczyła.

Na następne spektakle kupiłam bilety na miejsca stojące na galerii. Bardzo dobre miejsca, fantastyczna akustyka, a i widoczność niezła. Trochę daleko, ale nie traci się atmosfery i lornetki nie są niezbędne. A było na co patrzeć!!! Otello z Domingiem! Dyrygował James Levine (było to 70. przedstawienie Otella dyrygowane przez niego). W roli Desdemony wystąpiła Barbara Frittoli (skąd ci Amerykanie biorą te wspaniałe kobiece głosy?), przystojnym, niezwykle dramatycznym Jagonem był James Morris. Wspaniały, przejmujący teatr, teatr przez duże T. A do tego piękna muzyka. Myślę, że jest to najlepsza rola Dominga, a teraz, gdy jest starszy, jest w niej jeszcze lepszy. Byłam pod ogromnym wrażeniem. Było to jedno z najlepszych, jeśli nie najlepsze przedstawienie, jakie oglądałam w życiu.

I ostatnia wizyta w tej dostojnej świątyni sztuki: Aida. 1044. jej przedstawienie w MET (czyli 2,8 roku grania tylko Aidy dzień w dzień, bez wolnych dni). Bardzo bogata, imponująca scenografia. Prawdziwy Hollywood! Na scenie konie, wozy z naprawdę czarnymi niewolnikami. W końcowej scenie grobowiec powolutku zapada się pod scenę pozostawiając na powierzchni rozpaczającą Amneris. Wspaniałe!!! I do tego śpiewacy: Aida – Deborah Voigt. Głos odrobinę wibrujący, ale o ładnej barwie, przy tym świetna aktorsko. Amneris – cudowna Olga Borodina. Zebrała ogromne owacje. Jak ja lubię te mezzosoprany! Radames – F. Armiliato. Podobał mi się – ciepły głos, bardzo dobra gra. I zaskoczenie: Amonasro – N. Putilin. Był tak dobry, że aż sprawdzałam, czy to na pewno ten niezbyt imponujący Alfio z Rycerskości. Bardzo silny, dźwięczny baryton, taki jakie lubię. Dyrygował C. Rizzi. Na żywo Aidę oglądałam wcześniej w Poznaniu, Berlinie i Rydze. To przedstawienie było bez wątpliwości najlepsze.

Na koniec jeszcze jedna różnica w porównaniu z Wiedniem. W Nowym Jorku brawa po spektaklu są bardzo gorące, często z owacjami ale… bardzo krótkie. Zwykle każdy artysta „zaliczał dwie kurtyny”. Między pojawieniem się kolejnych śpiewaków przed kurtyną oklaski zupełnie milkły, żeby po wyjściu artysty wybuchnąć na nowo.

Brakowało mi trochę tej wiedeńskiej atmosfery gorączki po przedstawieniu, gdzie świetnych wykonawców wywoływano przez ponad godzinę. W sumie jednak Metropolitan Opera spełniła moje oczekiwania. Poziom spektakli w ogóle mnie nie zawiódł.

W dniu mojego odlotu do Polski w MET była Tosca z Luciano Pavarottim. Szkoda, że nie można mieć wszystkiego.

Joanna Jutkiewicz