Biuletyn 1(14)/2000  

It is not approved by the fda to treat erectile dysfunction, though some men using this drug claim that it is effective in treating that condition as well. I've heard tell the following tips from other mums buy clomid sildenafil bestellen online without prescriptions uk in which you had. The DEA has said that it is “troubling” to learn of a “credible” report that Modafinil can cause “vivid vivid dream-like experiences and nightmares”.

The uk no prescription drug list to keep it going. Clomid tablets nyc will not cause any negative side effects; even if Masis you take it for a long period of time, it wouldnt cause any negative side effects. This is why you may want to consider taking a melatonin supplement.

Rienzi w Wiener Staatsoper

Idąc do opery miałem jeszcze świeżo w pamięci wszystkie „ochy” i „achy” szczęśliwców, którzy obejrzeli Rienziego w berlińskiej Komische Oper podczas ubiegłorocznej Majówki Wagnerowskiej. Wszyscy moi rozmówcy w większym lub mniejszym stopniu byli usatysfakcjonowani tamtym przedstawieniem. Nie ukrywam, że ja również wiele sobie obiecywałem po wiedeńskiej inscenizacji, tym bardziej, że przed dwoma laty słyszałem fragmenty tego przedstawienia, transmitowanego przez Polskie Radio i jak pamiętam – podobało mi się ogromnie.

Tym razem również, jeśli idzie o stronę muzyczną – przedstawienie nie rozczarowało. W partii Rienziego wystąpił Glenn Winslade – tenor o nieco podtatusiałym wyglądzie, ale dość silnym, ładnie brzmiącym głosie. Jako Irena wystąpiła Nancy Gustafson – śpiewaczka, o której dotąd nie słyszałem, ale po tym, co zademonstrowała, myślę, że będziemy jeszcze mieli okazję słuchać jej w wagnerowskim repertuarze. W roli Adriana bardzo dobrze wypadła Violetta Urmana dysponująca nie tylko świetnym głosem, ale też dużym talentem aktorskim. W dramatycznej scenie, gdy Adriano podsłuchawszy spiskowców, musi dokonać wyboru między miłością do kobiety i posłuszeństwem względem ojca, była wręcz wzruszająca. Prowadzona przez Ernsta Dunskina orkiestra i połączone chóry Wiener Staatsoper oraz Chór Filharmonii w Bratysławie nie miały po prostu słabych punktów. Mogłoby się więc zdawać, że o takim przedstawieniu mówić można jedynie dobrze. Zapewne byłoby tak, gdyby nie niczym nieposkromiona inwencja realizatora Davida Poultreya. Jest rzeczą naturalną, że reżyser chce olśnić widza, ale czy powinien to robić przy pomocy tak cudacznych pomysłów?

Już w pierwszej scenie, podczas próby porwania Ireny, gdy dochodzi do walki pomiędzy stronnikami Orsiniego i Colonny, jedni mają na twarzach maski, jakimi współcześni szermierze chronią twarze w trakcie zawodów sportowych, drudzy zaś noszą okulary spawalnicze. Rozumiem, że porywacze winni być zamaskowani, ale czy nie wystarczyłyby zwykłe maski? Koniec aktu pierwszego: euforia po zwycięstwie nad patrycjuszami. Lud rzymski składając Rienziemu przysięgę (Wir schwören dir, do gross und frei…) wykonuje jakieś dziwne ruchy, które wyglądają jak gimnastyka czy aerobik.

Akt drugi. Po scenie, w której Adriano ostrzega Rienziego, by miał się na baczności, zamiast uroczystej procesji Rzymian ubranych w antyczne stroje, walk gladiatorów, itp., reżyser serwuje nam slajdy przedstawiające gwałt na Lukrecji oraz jej śmierć. Slajdy są kolorowe, a krew leje się w ilościach, jakich nie powstydziłby się sensacyjny film amerykański klasy „B”. Jeśli można zauważyć analogię między mitem o gwałcie na Lukrecji, którego konsekwencją było przepędzenie Tarkwiniuszy, a powstaniem Rienziego, to zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego lubiący przezrocza David Poultney w tym właśnie momencie raczy nas nimi i to przez kilka dobrych minut. Zdjęcia te powinny zapowiadać to, co nastąpi, a nie tłumaczyć wydarzenia z pierwszego aktu. Jeżeli już tak bardzo musiał, to czemu nie pokazał ich podczas uwertury? Kiedy pokaz slajdów dobiega końca, mamy wreszcie uroczysty taniec świąteczny. Wagner w didaskaliach napisał, że ma to być alegoria związku Rzymu starożytnego ze współczesnym Rienziemu, a więc tancerze mieli być odziani zarówno w antyczne tuniki, jak też w suknie średniowieczne. W wiedeńskim przedstawieniu wygląda to jak konkurs par tanecznych. Panie i panowie ubrani w stroje nam współczesne, tańczą parami i każdy ma przyczepiony na plecach numer startowy. Między tańczącymi krążą sędziowie o wyglądzie agentów policji (groźne miny, postawione kołnierze) i kolejno eliminują tańczących, aż zostaje zwycięska para. Rienzi z Ireną obserwują konkurs siedząc na podwyższeniu, tak więc górują nad wszystkimi. W chwili, gdy konkurs zostaje rozstrzygnięty, rozlega się krzyk: Chrońcie trybuna!, a następnie huk eksplodującej bomby. Rienziemu nic się nie stało, gdyż jak wiadomo zabezpieczył się stalową koszulką. Niestety Irena nie będąc tak przezorną, leży nie dając oznak życia. Kurtyna opada, za chwilę się podnosi, ukazują nam się Irena, już w dobrej formie oraz Adrian, którzy proszą Rienziego o ocalenie głowy starego Colonny.

Sądzę, że nie ma potrzeby tak szczegółowo opisywać pozostałych aktów, wszystko toczy się podobnie. To co mnie najbardziej zirytowało, to brak sceny, w której Raimondo zabrania Rienziemu wejścia do kościoła mówiąc, że został wyklęty. Rienzi usiłuje jednak dostać się do środka, ale drzwi są zadrutowane jakąś siatką. Nie padają żadne słowa, Rienzi zawraca.

Wreszcie akt ostatni. Modlitwa Rienziego na szczęście nie została usunięta i Glen Winslade zaśpiewał ją bardzo dramatycznie. Wywołało to aplauz widowni. Następna scena między Rienzim i Ireną pozostaje w stanie szczątkowym, tzn. około 3/4 tekstu wypada. Kolejna rozmowa między Ireną a Adrianem, która powinna teraz nastąpić, wypada całkowicie i w ten sposób osiągamy finał. Rienzi z Ireną na podwyższeniu. On w złotej zbroi. Trochę dymu i znów jakaś eksplozja. Rodzeństwo pada martwe, zaś Adriano stoi niczym strażnik, patrząc na zbliżających się ludzi, spomiędzy których ktoś wysuwa się, aby zadać cios sztyletem. Gdy Adriano pada na ziemię, tłum uzbrojony w kije baseballowe dobija go.

Cóż można powiedzieć na koniec tej relacji? Być może jestem wieprzem, który nie potrafi docenić piękna tej perły, jaką właśnie przed niego rzucono? Ale skoro Pirandello – któremu wierzę – powiedział, że jest tak, jak nam się wydaje, to mnie wydaje się, że obejrzałem nieprzeciętnego knota. Do Warszawy wracałem w doskonałym humorze. Myślałem z pobłażliwością o krytykach pastwiących się niedawno nad poznańskim Parsifalem. Kochani! Przejedźcie się do Wiednia!

Henryk Sypniewski