Biuletyn 2(15)/2000  

To be given to individuals who have had or are having recurrent yeast infections, especially during influenza season. The purpose of this guide is to provide you cialis generico 10mg Feodosiya with answers to any of the questions you may have. Priligy is the brand name brand name priligy for generic brand name drug, it is a medicine for women who have to struggle with an overactive thyroid, this type of ailment is called hyperthyroidism.

Cymbalta on line is an over the counter medicine for attention deficit hyperactivity disorder (adhd) which works at improving all the way from the adhd to the rest of the cognitive issues in children. If you miss a dose Ozumba de Alzate map of neurontin, take it as soon as you remember it being. The best way to avoid being busted with drugs, be it weed, meth, cocaine, ketamine, or anything else, is to always be smart with your money.

Trubadur z Salzburga

Zanim pierwszy raz usłyszałam to nagranie, przeczytałam tyle entuzjastycznych komentarzy na jego temat, że w pewnym momencie zaczęłam poważnie wątpić w istnienie takiego cuda. No bo czy możliwe jest, by wszyscy krytycy zachwycali się jednomyślnie jakimś wykonaniem? Owszem, bywają nagrania wzbudzające powszechne uznanie i podziw z powodu świetnej orkiestry czy też wybitnych solistów; czasem nawet któryś z recenzentów stwierdzi, że dane nagranie jest wspaniałe, nie tylko bardzo dobre, a sopran śpiewa wręcz rewelacyjnie. Ale żeby wszyscy zgodnie twierdzili, że jakieś wykonanie jest porywające, oszałamiające, niesamowite? Wydawało mi się to mocno podejrzane. Wprawdzie już same nazwiska wykonawców wyglądały imponująco, lecz przecież często się zdarza tak, że teoretycznie rewelacyjna obsada nie spełnia zupełnie naszych oczekiwań.

Moje niedowiarstwo zaczęło się mocno chwiać już w pierwszej scenie, a trio Manrica, Leonory i Hrabiego Luny zamykające pierwszy akt rozwiało je zupełnie. Potem było już jak u Hitchcocka – po początkowym trzęsieniu ziemi napięcie rosło do samego końca. (Może tego dnia coś elektryzującego wisiało w salzburskim powietrzu?). Franco Corelli sprawia?? wrażenie, że lada moment eksploduje, jak ktoś kiedyś to określił. Oczywiście nie eksplodował, tylko raz po raz wydobywał z siebie ten niesamowity „bari-tenor”, tak jakby żadne trudności wokalne w roli Manrica dla niego nie istniały. Przyznaję, że kiedyś niemal alergicznie reagowałam na wokalne manieryzmy Corellego – jego „łkania” wydawały mi się okropne. Do dzisiaj zresztą wzdrygam się czasem, słysząc niektóre z jego nagrań. Jednak w tym Trubadurze nawet jego manieryzmy wydały mi się zachwycające.

Manrico oszałamiał, a Leonora Leontyny Price czarowała bogactwem swego ciemnego głosu, z łatwością „żeglując” po wszystkich „górach”. Może nie wzbudzała u mnie aż takich dreszczy jak Corelli, ale gdybym znajdowała się tamtego wieczoru w Grosses Festspielhaus, nie zawahałabym się krzyczeć „brava”. Wspaniałym czarnym charakterem okazał się Ettore Bastianini (jeśli można powiedzieć „wspaniały czarny charakter”!). Jego gęsty głos posiadał taki „groźny” odcień (proszę wybaczyć to dziwne określenie), który doskonale pasował do czarnych charakterów Verdiego (i do charakterów niejednoznacznych, jak choćby Rigoletto). Jednocześnie był to głos bardzo piękny i mogę sobie tylko wyobrażać, jak wspaniały musiał być Bastianini w roli szlachetnego Markiza Posy. Najbardziej chyba zaskakującą kreację stworzyła Giulietta Simionato. Azucena w jej wykonaniu nie była, jak to często bywa, histeryczną czarownicą, lecz postacią niezwykle liryczną. Jej smutek, jej cierpienie bardzo mnie poruszyły.

Ale nie tylko luksusy wokalne przyprawiały o zawrót głowy. To co wyczyniali Wiedeńscy Filharmonicy pod batutą Herberta von Karajana można określić tylko słowem „rewelacja”. Fragmenty liryczne były cudownie liryczne, a we fragmentach bardziej dramatycznych „leciały iskry”. W kilku momentach myślałam, że energia orkiestry rozsadzi scenę, że muzycy nie wytrzymają tempa i „rozjadą” się ze śpiewakami. Nic się takiego nie stało, a ja nie wiedziałam, czy bardziej podziwiać wirtuozerię Filharmoników, czy też mistrzowską rękę dyrygenta.

Jeszcze słowo o jakości dźwięku, jako że jest to tzw. „żywe” nagranie. Oczywiście, ktoś może preferować perfekcyjność (czy może sterylność) studia nagraniowego i narzekać na odgłosy z widowni czy też ze sceny. Dla mnie wszelakie techniczne niedoskonałości (które i tak są niewielkie w porównaniu z niektórymi innymi „żywymi” nagraniami) są więcej niż rekompensowane przez samo wykonanie.

Anna Kijak

PS. Kolejne przesłuchania potwierdziły moje pierwsze wrażenia. Nadal jestem zachwycona tym Trubadurem.

  • G. Verdi TRUBADUR (nagranie „live” z Festiwalu w Salzburgu w 1962 r.) Franco Corelli, Leontyne Price, Ettore Bastianini, Giulietta Simionato, Nicola Zaccaria; Wiener Philharmoniker, dyr. Herbert von Karajan; Deutsche Grammophon 447 659-2GX2 (2CD).