Biuletyn 3(16)/2000  

It can also be used to treat pneumonia, bronchitis, sinusitis, ear infections, strep throat and some kinds of infections. Priligy, priligy is used in the tadalafil abz preis treatment of the following indications: Amoxicillin was originally marketed to the public in 1963, but the antibiotic revolution began a decade later when a researcher at the university of pennsylvania named jacob cohen discovered that the drug was effective against the common infection mrsa, the most common cause of infections, skin problems, and hospital-acquired infections in u.s.

This can lead to drug interactions that can lead to dangerous drug side effects and, in turn, worse health outcomes. In the past, people might have thought that doxycycline hyclate 200mg tablets did not http://ruralnirazvoj.rs/75373-map-34961/ need an antibiotic at all. The burn may last for several hours when applied directly to the skin or during subsequent showering.

A ja lubię festiwale i… jarmarki!

Wakacje to dla mnie radosny czas nieograniczonej swobody, ale też czas posuchy w kulturze. Co z tym zrobić? W co się bawić? Na ryby, na grzyby, na lwy by? A może na festiwal by?

W gronie zaprzyjaźnionych osób wybraliśmy Sopot. To już trzecie letnie spotkanie z muzyką Richarda Wagnera w Operze Leśnej. Trudno je nazwać festiwalem – chociaż jakieś święto to to jest.

Ósmego lipca przyjechało nas do Sopotu około 10 osób, wieczorem dołączyli gdańszczanie. Gawędziliśmy, podjadaliśmy rybki, włóczyliśmy się po plaży, a nawet… znalazło się dwoje śmiałków, którzy wykąpali się w zimnych, szaroburych wodach naszego morza. Żyją i mają się dobrze, znaczy, że i Bałtyk nie taki straszny.

Wieczorem przenieśliśmy się do Opery Leśnej, gdzie w tym roku mogliśmy zobaczyć Tannhäusera – przeniesienie spektaklu z Opery Bałtyckiej. Podobało nam się. Cała ta nocna sceneria lasu i muzyka Wagnera robiły duże wrażenie. Nowością organizatorów było zaproszenie widzów przed spektaklem i w antraktach na średniowieczny jarmark. Mieliśmy możliwość oglądania tanecznego korowodu, scenek z życia ludzi z wieków średnich, np. zabaw, turniejów. Wszystko w wykonaniu młodzieży. Jakie to sympatyczne – wszędzie kręcili się ubrani w stroje z epoki uśmiechnięci młodzi ludzie. Pełno było ślicznych dziewczyn – co szczególnie radowało panów. Dziwić się? Absolutnie. Mnie samą to cieszyło. Tak jak cieszyły koncerty młodych muzyków grających we Wrocławiu w ramach Europejskiego Festiwalu Młodzieży Artystycznej. Międzynarodowa brać muzyczna pod batutą J. Maksymiuka zagrała utwory swoich kolegów-kompozytorów i symfonię Beethovena, młodzi Anglicy przedstawili, obok utworów współczesnych, symfonię Dworzaka. Wszyscy zapatrzeni w mistrzów, skupieni, ale swobodni, chętnie bisujący. Czuło się ich radość muzykowania, czego brakuje na zwykłych koncertach w ciągu roku, bo muzyka nam zbyt spoważniała, zbyt daleko odeszła od swych korzeni, „zabawy” – jak pisze Marek Dyżewski we wstępie do programu pierwszej edycji wrocławskiego festiwalu Gaudeamus organizowanego na rozpoczęcie roku akademickiego. A w czasie tego lipcowego jarmarku w Operze Leśnej, jak na każdym przyzwoitym jarmarku, można było się nieźle posilić, bo niewyszukanego jadła i różnych napitków było w bród.

Przydało się, ponieważ aura nas nie rozpieszczała i mimo koców, śpiworów marzliśmy.

Trochę dziwiły mnie głosy malkontenckie: że niby po co to? Szkoda pieniędzy. W takich sytuacjach nie podejmuję dyskusji, idę sobie, bo mi to psuje radość zabawy. Ale potem i tak przychodzi refleksja. Szkoda pieniędzy na co? Na zabawę, biesiadowanie, radość? Aż mnie korci, żeby w tym miejscu znów odwołać się do świetnego tekstu Marka Dyżewskiego o muzycznym tryptyku Gaudeamus. Autor powiada, że właśnie wokół słowa gaudere (z łac. „radować się, cieszyć się”) chcemy budować atmosferę koncertów. Chcemy sprzyjać nucie radości w muzyce, nucie, dla której coraz mniej miejsca w skomercjalizowanym i zinstytucjonalizowanym życiu muzycznym. I dalej przypomina M. Dyżewski nauki renesansowego humanisty Johhannesa Tinctorusa, który uważał, że celem muzyki jest ludzi cieszyć, w trudach ulgę dawać, obcowaniu ludzi przyjemności dodawać.

Dzięki temu obcowaniu ludzi, obcowaniu z muzyką, radości i życzliwości, zamiast marnować się nocą po dworcach Trójmiasta w oczekiwaniu na pociąg do Warszawy, przepędziliśmy czas w zaciszu mieszkania przemiłej gdańskiej Klubowiczki. Już to popijając herbatę, już to drzemiąc na kanapie i w wygodnych fotelach. Jak byśmy nędznie wyglądali, gdyby tego miłego zaproszenia nie stało!

Wracając do jarmarku, uważam, że uświetnił spektakl Tannhäusera, bo „zabawił” kulturę wysoką. Kultura wysoka – a proszę bardzo. Tylko że źródłem kultury jest zabawa, o czym przypomina M. Dyżewski, nawiązując do myśli J. Huizingi. Jednak w miarę duchowego rozwoju kultury – pisze J. Huizinga – dziedziny, w których z trudem można dostrzec cechy ludyczne, rozszerzają się kosztem tych, dla których zabawa ma jeszcze swobodny dostęp. Szkoda.

My w każdym razie bawiliśmy się doskonale, a z Sopotu – w trochę zmniejszonym gronie – przenieśliśmy się do Warszawy na Festiwal Mozartowski.

Tego Mozarta zazdrościłam tubylcom od dawna. Co za radość móc kupić bilet i zasiąść na widowni WOK, gdy tylko przyjdzie ochota. O Mozarcie napisano tyle, że ani myślę zajmować miejsce w naszym szacownym Biuletynie pisaniem frazesów i stereotypów, a nowoczesne interpretacje zostawiam fachowcom i umysłom analityczno-krytycznym. Lubię Mozarta bezgranicznie i bezkrytycznie. A WOK to wspaniały teatr. Cudowna miniaturka. Teatr, z którego sceny artyści wydają się gigantami. Są tacy zdolni, młodzi, ładni. Przyjemnością jest słuchać ich i oglądać. W sumie poznałam cztery mozartowskie dzieła – teraz obejrzałam Don Giovanniego, Cosi fan tutte i Łaskawość Tytusa, Wesele Figara widziałam jesienią ubiegłego roku. Wszystkie przedstawienia w WOK bardzo mi się podobały. Chociaż w oglądanym jesienią Weselu Figara irytowały nas kostiumy Hrabiny – Agnieszka Kurowska wyjątkowo niekorzystnie w nich wyglądała i zgadzam się z opinią jednej z pań, która w czasie spektaklu szepnęła: No, nie dziwię się, że hrabia ogląda się za Zuzanną!

W Don Giovannim podziwialiśmy Adama Kruszewskiego. Świetny był ten jego bohater. Adam Kruszewski kapitalnie pokazał takiego obleśnego lubieżnika, że rodziło się pytanie: jak to się dzieje, co one w nim widzą? Ale dla mnie (jestem pewna, że wyrażam opinię wielu) numer jeden to Jerzy Mahler. Żeby była pełnia szczęścia – artysta ten wystąpił w czasie wszystkich trzech wieczorów, jakie spędziliśmy w WOK w lipcu: Leporello w Don Giovannim, Don Alfonso w Cosi fan tutte i Publio w Łaskawości Tytusa. Długo żyję, ale dawno z takim cielęcym zachwytem nie patrzyłam na scenę. Jerzego Mahlera trzeba zobaczyć. Ten artysta ładnie śpiewa i doskonale gra. Jego aktorstwo radowało szczególnie.

Moja uwagę zajmowały też kostiumy – w tym teatrze nie żałuje się na nie pieniędzy i – poza małymi wyjątkami – są piękne. Cieszą oko kolorami i fasonami. Nie z tej szaroburej oszczędności, jaką serwują niektóre teatry. To lubię. I wiem jedno: w następnym roku zjeżdżam do stolicy na dłużej – WOK i Festiwal Mozartowski są tego warte.

Elżbieta Kubiak