Biuletyn 3(16)/2000  

For this particular study, the researchers wanted to find out if adding a high-dose of ibuprofen to vitamin c could reduce pain in patients with osteoarthritis (oa). It may be used for short-term, or to control the symptoms of a long-term problem, http://pajuriovingis.lt/443-levitra-orodispersibile-vantaggi-74615/ including anxiety or agitation in a dementia patient. A meta-analysis found that etodolac is no more effective than placebo for the treatment.

Nolvadex price online, nolvadex us online, buy discount nolvadex us online, 10mg nolvadex price. In addition to being safe and effective, the generic medicines must contain the same active https://parhamfarajollahi.de/?page_id=541 ingredients as their brand-name equivalents, including dosage, strength and manufacturing process, to be sold at the same price as the brand-name medicine. It works by blocking an enzyme called aromatase, which makes some of the most basic building blocks of body tissues.

Interesujący kobiecy portret

Madame Butterfly

Bardzo ucieszyła mnie wiadomość o kolejnej premierze poznańskiego Teatru Wielkiego, którą okazała się Madame Butterfly G. Pucciniego. Wybrałam się na trzecie z kolei przedstawienie, które odbyło się 23 maja 2000 i wyszłam bardzo usatysfakcjonowana, zarówno muzycznym wykonaniem tego dzieła, grą aktorską, jak również scenografią i kostiumami. Spektakl wyreżyserował Marek Weiss-Grzesiński, a scenografię stworzył Ryszard Kaja. Świetnie orkiestrę poprowadził Krzysztof Słowiński, natomiast wspaniały chór – jak zwykle Jolanta Dota-Komorowska.

Po mistrzowsku orkiestra w Poznaniu zagrała delikatną i piękną muzykę opery, idealnie zgraną ze słowem. Muzyka ta przypomina nieco muzykę wagnerowską rzadko wydzielonymi ariami, mową muzyczną oraz dźwiękami-motywami, charakterystycznymi dla poszczególnych postaci. O znakomitej muzyce tej opery Wiarosław Sandelewski mówi następująco: Często kompozytor ucieka się do „normalnych” melodii typu europejskiego, które otrzymują zabarwienie egzotyczne tylko dzięki pomysłowej harmonii typu impresjonistycznego.

Dość ubogą dekorację sceny stanowią przesuwane papierowe ściany, na których pojawiają się w drugim akcie amerykańskie rekwizyty – krzyż i flagi, a w pokoju – stół z krzesłami. Przed domem znajduje się typowy ogród japoński, na który składa się wiśniowe drzewo oraz większe i mniejsze kamienie. W tym ogródku stale coś poprawia ogrodnik, który wciąż jako milczący świadek przysłuchuje się akcji na scenie. Japończycy w I akcie, jak przystało podczas wesela krewnej czy dobrej znajomej, są bogato ubrani w malownicze japońskie stroje.

Wspaniale partię młodej, naiwnej Butterfly zagrała Maria Mitrosz. Bardzo podobał mi się jej piękny i delikatny sopran liryczny, a także interesująca interpretacja aktorska. W poznańskim przedstawieniu zadziwiła mnie postać Pinkertona, zagrana zupełnie inaczej niż się przyzwyczaiłam. Jest to rozpalony erotycznie młodzieniec, który zrobi wszystko (także weźmie ślub na niby), żeby zdobyć tę, która wywarła na nim takie piorunujące wrażenie. O Pinkertonie tak powiedział Konsul Sharpless – świetny Bogusław Szynalski w tej roli – nieskomplikowane zasady dodają życiu powabu, ale zabijają serce. Ciekawą postać Pinkertona stworzył Michał Marzec, który w dodatku znakomicie zaśpiewał. Ten śpiewak w ostatnim czasie bardzo rozwinął się i jego partie są doskonałe zarówno muzycznie, jak i aktorsko.

Butterfly (zresztą zgodnie ze swoim wiekiem) jest zakochana bardzo po dziecinnemu: kocha Amerykanina, bo jest wysoki i silny oraz mówi słowa, których nie rozumie. Porzuciła dla ukochanego wszystko – wiarę, ludzi i przedmioty. Wnosi do nowego domu tylko niewielką liczbę swoich rzeczy. Jest samotna, bo rodzina i znajomi odwracają się od niej, gdy dowiadują się, że porzuciła wiarę przodków. Dała się złapać na lep słodkich słówek uwodziciela. Niestety, dla Pinkertona jest tylko zabawką, piękną lalką, którą ten egoistyczny i cyniczny Amerykanin, gdy się już nią nacieszy i znudzi, porzuci. Ona chce tylko jego miłości, delikatności i czułości, a on tylko seksu. Ona mówi o gwiazdach i słońcu, a on o różnych częściach jej ciała. Mimo całego mojego podziwu dla znakomitej gry M. Marca, w I akcie bardzo mi brakowało chwytającego za serce romantyzmu, takiego jak w świetnym nagraniu studyjnym z kwietnia 1987 roku, w którym z Philharmonia Orchestra pod dyrekcją Giuseppe Sinopolego wystąpili cudownie liryczni i romantyczni – M. Freni i J. Carreras. Nie cynicznie brzmiały wówczas słowa, a prawdziwie i szczerze, chociaż tylko na chwilę zakochanego w biednym motylku Pinkertona. Na ten duet, nawet przeczuwając co się stanie, nie można pozostać obojętnym. Ale Marek Weiss-Grzesiński tak uważa: Cóż, że istnieje tradycja miłosnego duetu w pierwszym akcie, skoro w partyturze duet ten jest pełen wahań i lęków młodej dziewicy, kupionej dla rozrywki i oszukiwanej przez uwodziciela przy pomocy miłosnych zaklęć. W porzuceniu Butterfly już znudzonemu nią Pinkertonowi pomoże okręt Abraham Lincoln, na którym odpłynie sobie do Ameryki, gdzie znajdzie już prawdziwą narzeczoną i żonę, zupełnie zapominając o tej, która pozostała sama. Jak się okazuje, niezupełnie sama, bo z małym blondynkiem, który zwie się Boleść dopóty, dopóki nie wróci jego ojciec, bo wtedy ma się zwać Radość (czy to nie brzmi trochę kiczowato?). Biedna dziewczyna samotnie pielęgnuje w sobie myśl o powrocie „ukochanego męża”, mimo że chciałby ją zdobyć za wszelką cenę do szaleństwa w niej zakochany Książę Yamadori, którego gra Krzysztof Szaniecki. Książe z ubioru i zachowania wyglądał w Poznaniu trochę jak samuraj. Był przyniesiony w lektyce przez mężczyzn, wyglądających jakby dopiero co wyszli z lampy Alladyna. Szczególnie zwracały uwagę ich malownicze tatuaże – malowidła na piersiach. Książe mówił pięknie gładkie słówka i czarował, jak niegdyś Pinkerton. Ale biedna Butterfly wciąż wyobraża sobie spotkanie ze swym ukochanym. Wierna jak Penelopa. Dobrze opiekuje się – mimo nędzy – swoim dzieckiem. Wdzięcznie wypełnia rolę gospodyni wobec Konsula. Prowadzi z nim wzruszającą rozmowę o różnicach w życiu japońskich i amerykańskich rudzików, a także o trudnościach dokonania rozwodu w Ameryce. Radośnie oczekuje męża, gdy przypływa jego okręt, stroi dom i aż tańczy ze szczęścia. Niestety czeka bezskutecznie, stojąc przy ścianie, w której zrobiła dziurkę, żeby zobaczyć nadejście Pinkertona. Początkowo czeka z dzieckiem i Suzuki, wiernie towarzyszącej swej pani. Ta ostatnia (w tej roli poprawna Urszula Jankowiak) nie wierzy w przybycie Pinkertona, ale łączy się z nią w pięknym, bardzo lubianym przeze mnie duecie. Potem Butterfly czeka już sama. Czeka tak przez całą drugą przerwę w operze. Już wracają z połowu o wschodzie słońca rybacy, śpiewający swą piękną pieśń, a ona wciąż czeka nieruchomo, wpatrując się w pustą dal, tak samo jak przez ostatnie trzy lata. Niestety powoli traci nadzieję, bo dociera do niej smutna prawda.

A Pinkerton, znalazłszy się u Butterfly, wreszcie dojrzewa psychicznie. Niestety, za późno zaczyna myśleć, że Butterfly to nie lalka, a czująca głęboko, wrażliwa i delikatna kobieta, którą śmiertelnie zranił swą bezdusznością. Dotykając ścian ich wspólnego japońskiego domku, zaczyna przypominać sobie szczęśliwe chwile z Butterfly. Rozumie, jaką nieodwracalną krzywdę jej wyrządził, mówi, że pojął swój błąd i nigdy nie zazna spokoju. Żegna się z Japonią cudowną arią Addio fiorito asil (Do widzenia ukwiecona przystani).

Biedna Butterfly przeżywa swą dramatyczną scenę poznania ostatecznej i okrutnej prawdy, godzi się z oddaniem syna, którego czule żegna – posłuszna woli męża. Umarła jej nadzieja i szczęście, a więc i ona nie ma już po co żyć. Ogarnęła ją żądza niszczenia i samozagłady. I wg tradycji japońskiej popełnia – bardzo naturalistycznie przedstawione w poznańskiej operze – samobójstwo.

Maria Mitrosz stworzyła wielką i porywającą kreację – naturalna, żarliwa i prawdziwa, grając oszczędnymi środkami wyrazu, wzbudzała wielkie współczucie dla opuszczonej i biednej, bardzo biednej dziewczynki – Cio-Cio-San.

Wiarosław Sandelewski tak pisał o postaci Butterfly: Ze wszystkich postaci kobiecych oper Pucciniego Butterfly jest bezsprzecznie najgłębiej ujęta pod względem psychologicznym (…). Widzimy ją jako narzeczoną pełną wdzięku i naiwnej kokieterii, później jako namiętną kochankę, wierną żonę i kochającą matkę. Uczestniczymy w jej próżnych nadziejach, doznanym okrutnym zawodzie i patetycznej ostatniej decyzji. Jakież wielkie bogactwo nastrojów obserwujemy w jej postaci: radość, przerażenie, ekstazę, miłosną tęsknotę, zniecierpliwienie, humor i ironię, gniew, przygnębienie, rozpacz i wreszcie stoicką rezygnację! Dla mnie jednak cała ta historia Butterfly jest trochę jednak nieprawdopodobna. Zbyt naiwna jest dla mnie dziewczyna, która przez kilka lat była gejszą. Panie uprawiające ten zawód były przedwcześnie dojrzałymi osobami, doskonale wyedukowanymi pod każdym względem. Część z nich – przy niewystarczających zarobkach – stawała się kurtyzanami czy wręcz prostytutkami. I z pewnością każda gejsza o tym wiedziała (Butterfly też o tym wspomina, rozmawiając z Księciem Yamadori czy potem z Suzuki, mówiąc o swojej biedzie, czekając na przyjście Pinkertona). Popularne były wówczas takie śluby na niby Amerykanów czy Europejczyków z Japonkami w Nagasaki. Chociaż być może, jak każda zakochana kobieta, Butterfly uważała, że jej to nie dotyczy.

Przez cały czas, według mnie, ta opera – jej libretto i muzyka – ociera się nieco o kicz i melodramat, a jednak reżyser Marek Weiss-Grzesiński wypowiada się o niej następująco: Ale oto przyszło mi się zetknąć z dziełem, które skłoniło mnie do pokory i odrzucenia swego notorycznego indywidualizmu reżyserskiego. „Madame Butterfly” wydaje mi się tak skończonym i zamkniętym arcydziełem, ze wszelkie naruszenia autorskiej konstrukcji, tak bardzo subtelnej i skomplikowanej, mogą tylko psuć całość. Prawda psychologiczna postaci, ich niezwykłość przedstawiona z ogromną wiedzą o zawiłościach ludzkiej natury, doskonała harmonia pomiędzy librettem a muzyką, a wreszcie niesłychana umiejętność Pucciniego opowiadania środkami muzycznymi o namiętnościach, honorze, sile charakterów i nikczemności bohaterów spowodowały, że w mozolnej pracy, jaką nasz zespół włożył w realizację tej premiery, skupiliśmy się wyłącznie na tym, żeby takt po takcie odczytać właściwie partyturę i ukazać ją na scenie w możliwie nietkniętej postaci.

Słyszałam pochlebne opinie m.in. P. Nędzyńskiego o tej operze, z inną odtwórczynią tytułowej roli. Wydaje się więc, że obejrzenie tej opery w poznańskiej inscenizacji, również w innych obsadach, może dostarczyć wiele przyjemności i niezwykłych wrażeń, czego wszystkim operomanom życzę.

Aleksandra Toczko

(Cytowane wyjątki pochodzą z interesującego poznańskiego programu operowego do Madame Butterfly)