Biuletyn 3(16)/2000  

All the reviews are good, i have found the best place in the world to purchase generic doxycycline. The best inquisitively way to take steroids is by mixing it with your meals. The physician works in collaboration with the patient, exploring both medical and nonmedical options.

He feels he should have an option and should be able to know what to expect. The authors Webuye treated 28 patients, mean age 52, with erectile dysfunction, with a. Generic medications are often available for the lowest possible prices.

Nowa (?) Madame Butterfly

Chociaż bardzo lubię Pucciniego, muszę przyznać, że Madame nie była moją ulubioną operą. Podobał mi się I akt, oczywiście wzruszałam się trochę na III, ale II wydawał mi się po prostu nudny. Z tego powodu jechałam na poznańską premierę nie oczekując specjalnie wielkich wrażeń. Kiedy po przyjeździe na miejsce kupiłam program, moje obawy były jeszcze większe. Reżyseria – Marek Weiss-Grzesiński. Mówiąc „bez ogródek”, nie lubiłam tego reżysera. Nie mogę darować mu jego Don Giovanniego, kilka innych spektakli zupełnie mnie nie zachwyciło. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego dyrektor Pietras od wielu już lat znakomitą większość przedstawień powierza właśnie temu reżyserowi. Obsada też nie wydawała mi się zbyt obiecująca: Galina Kuklina jako Cio-Cio-San – tej śpiewaczki nie znałam do tej pory – i Michał Marzec jako Pinkerton. Od wielu lat obserwuję karierę tego śpiewaka w poznańskiej operze. Z przyjemnością zauważam bardzo duży postęp i coraz większą pewność siebie śpiewaka w wykonywaniu coraz trudniejszych partii, żeby wspomnieć chociażby o Parsifalu. Wydawało mi się jednak, że jego głos jest o wiele bardziej odpowiedni do dramatycznej muzyki Wagnera niż do Pucciniego. Jako Sharpless – Bogusław Szynalski. Lubię i podziwiam tego śpiewaka, ale uważam, że swój okres świetności i największych możliwości ma już za sobą. Oczekiwałam więc czegoś najwyżej przeciętnego. Nic bardziej mylnego.

Zacznijmy więc od śpiewaków. Suzuki – Urszula Jankowiak – miała wyraźnie słabe momenty w czasie śpiewu. Głos jej wydawał mi się dość suchy. Dzięki świetnej grze jednak stworzyła bardzo przekonywującą postać wiernej służącej.

Bogusław Szynalski był, jak się spodziewałam, niezły, ale niewybitny. Najlepszy jego moment to 3 akt, gdy wypomina Pinkertonowi jego nierozważne postępowanie sprzed 3 lat. Jego aktorstwo i prezencja były bardzo adekwatne do kreowanej partii.

Michał Marzec – bardzo miłe zaskoczenie. Ten śpiewak doskonale zna granice swoich możliwości. Może jego głos nie oczarowywał nas nieprzeciętną pięknością czy szokującymi „górami”, brzmiał jednak ładnie, szczególnie w duetach. Jego aria w III-cim akcie była czymś zupełnie nowym dla mnie. Nie była zaśpiewana lirycznie (jak to robił między innymi Domingo pod dyr. Karajana) ale bardzo dramatycznie (co, jak już pisałam, wydaje mi się odpowiedniejsze dla jego głosu). Sprawiło to, że scena ta (również dzięki wspomnianym wyżej Jankowiak i Szynalskiemu) była przesycona ogromna dawką dramatyzmu, który naprawdę „ściskał za gardło”.

W końcu Galina Kuklina. Przede wszystkim wizualnie świetnie pasująca do tej roli (szczupła, młoda). Być może jej głos nie ma olbrzymiego wolumenu, ale jego brzmienie wydawało mi się wręcz idealne do tej partii. I aktorstwo… Ale tu muszę już napisać o reżyserze – M. Weiss-Grzesińskim. Wspaniale ustawił to przedstawienie. Widać było ogromną dbałość o szczegóły. Nie było żadnych niepotrzebnych przestojów ani stojących nieruchomo i bez celu postaci drugoplanowych. Scenografia Ryszarda Kai była z jednej strony skromna (przesuwane w poprzek sceny ściany japońskiego domu i niewielki japoński ogród), z drugiej całkowicie wystarczająca, aby oddać nastrój i charakter przedstawienia. Poprowadzeni przez Weiss-Grzesińskiego aktorzy stworzyli wielki teatr. Zgodnie z tym, co sam napisał w programie, reżyser nic nie udziwniał (czego oczekiwałam), zrobił przedstawienie tradycyjne, dokładnie tak, jak wymagało tego libretto.

Dlaczego więc napisałam w tytule Nowa (?) Madame… ze znakiem zapytania? Otóż przez to bardzo ścisłe trzymanie się libretta niektóre momenty Butterfly Grzesińskiego były dla mnie odkrywcze. Któż nie pamięta cudownie śpiewanego duetu miłosnego w wykonaniu Domingo i Freni? Nikt nie mógłby mieć wątpliwości jak bardzo ci ludzie kochają się wzajemnie. Ale przecież to nie była prawda! I cóż widzimy w Poznaniu? Pewny siebie, amerykański marynarz oczekujący spełnienia jednej tylko rzeczy. Chce kochać fizycznie piękną Japonkę. Podoba mu się, jest piękna i oddana. Jest więc bardzo niecierpliwy, napiera. Ona jest tym onieśmielona, nawet trochę przestraszona. Kocha go, ale chce, aby okazał jej więcej uczuć i delikatności adekwatnych do jej bardzo młodego wieku. II akt: Cio-Cio-San czyli madame Pinkerton zaprasza konsula do „amerykańskiego domu”. Jej zachowanie nie jest już typowe dla japońskiej kobiety. Chce być Amerykanką. Po wyjściu Sharplessa, który dał jej do zrozumienia, że Pinkerton może nie wrócić, wpada we wściekłość. Niszczy krzesła i stolik – atrybuty „amerykańskiego domu”. Być może japońska dziewczyna nie okazywałaby tak swojej rozpaczy, ale czyż dla nas nie jest to o wiele bardziej zrozumiałe, dużo nam bliższe? Pod koniec II-go aktu zaskakujący pomysł reżyserski: ubrana w ślubną suknię Butterfly staje w drzwiach swego domu wypatrując męża. Staje tyłem do widowni. I oto zapalają się światła i tak jak po pierwszym akcie kurtyna nie opada. Kuklina stoi nieruchoma jak kamień w ciągu całej przerwy aż do początku III-go aktu, gdy wyczerpaną Suzuki próbuje odprowadzić na odpoczynek. Jak bardzo ten manewr podkreślił rozpaczliwie długie oczekiwanie dziewczyny! Wywarło to na mnie ogromne wrażenie i podziw dla kondycji aktorki. W końcu bardzo dramatyczny III akt: postać amerykańskiej żony Pinkertona. Zwykle w przedstawieniach stojącej gdzieś z tyłu. Tutaj widać jak bardzo przejęta jest całą sytuacją. Dochodzi nawet do jakiejś nieporadnej próby zbliżenia się dwóch kobiet, kochających tego samego mężczyznę. Życie jednak jest zbyt okrutne i bezlitosne… Butterfly decyduje się na popełnienie samobójstwa. Nowością dla mnie było, że Suzuki odesłana do zabawy z dzieckiem przed domem, widząc, że nie jest w stanie powstrzymać swej pani przed popełnieniem sepuku, sama decyduje przerwać jej przygotowania i przyprowadza dziecko, aby Cio-Cio-San mogła, w rozdzierającej serce scenie, pożegnać się z nim.

Słyszałam głosy, że realizm i przedłużanie sceny samobójstwa było przesadą, którą trudno było znieść patrząc. Moje wrażenie było inne. Widok krwi na białej sukni Butterfly oczywiście podnosił dramatyzm tej chwili. Wiemy, że zasadą popełnienia sepuku, nie było spowodowanie jak najszybszej własnej śmierci, ale przedłużanie cierpień i bólu, aby w końcu „umrzeć z honorem”. I dokładnie tak było to przedstawione. Muzyka wykonana przez orkiestrę moim zdaniem bardzo dobrze poprowadzoną przez Krzysztofa Słowińskiego, oraz fantastycznie grająca i pięknie śpiewająca Kuklina, dostarczyły mi ogromnej dawki emocji. Byłam naprawdę wstrząśnięta.

I jeszcze jedna nowość. Postać ogrodnika. Nie wypowiadający ani jednego słowa aktor, stworzył dość tragiczną postać zakochanego w swojej pani służącego.

Poznańskie przedstawienie Madame Butterfly pokazało, że bez „śpiewających sław” można stworzyć tradycyjne i jednocześnie nowatorskie, niezwykle wzruszające i przepełnione emocjami przedstawienie. Brawo Panie Weiss-Grzesiński!

Joanna Jutkiewicz