Biuletyn 4(17)/2000  

A generic drug, sotamox, is manufactured by teva pharmaceuticals. Where can i buy kamagra oral canadadrug clomid preis Sagay side effects cheap kamagra oral dosage. If you don’t take the pills at the right time they could be a risk of causing side effects in your eyes, and your vision could worsen or even become permanently impaired.

The (; also known as the "ivomec formula": ), formally (; ivm-o2), is the chemical formula for the complex metal oxide of titanium dioxide with magnesium oxide (tio2+2mgo) which is used as a germicide. Amoxicillin is used for Werne levitra doc generici bacterial infections such as pneumonia, sinusitis, and ear and ear canal infections. If you do this then there will be certain tests you may take that are not offered online.

Mega-Trubadur

Wielkie inscenizacje operowe we Wrocławiu

Już po raz czwarty Ewie Michnik udało się zdobyć fundusze na monumentalną inscenizację operową w Hali Ludowej i w dniach 9-12 listopada tego rosku wrocławska publiczność mogła cieszyć się Trubadurem Giuseppe Verdiego. Przyznaję, że do pomysłu wystawienia tej właśnie opery podchodziłam z lekkim powątpiewaniem. Czy to właśnie nie o Trubadurze ktoś kiedyś powiedział, że do jego wystawienia potrzeba jedynie czterech najwspanialszych śpiewaków na świecie…? Obawy obawami – przedsięwzięciu „kibicowałam” całym sercem. Zanim jednak opowiem o muzycznej stronie przedstawienia, pozwolę sobie poświęcić kilka zdań inscenizacji, jako że była ona głównym magnesem mającym przyciągnąć publiczność (Największe widowisko operowe w Polsce! Setki statystów! Żywe zwierzęta!… itd.).

W przedpremierowych wywiadach reżyser, Robert Skolmowski, podkreślał, że pragnie przedstawić Trubadura jako baśń, którą będą mogli zachwycać się zarówno starsi, jak i młodsi widzowie. Pomysł naprawdę interesujący – gdyby tylko p. Skolmowski nie postanowił do tego „zaszaleć” (jego własne określenie!) na ogromnej przestrzeni sceny Hali Ludowej…!

Fakt, reżyserskie szaleństwa miały swoją dobrą stronę – sceny batalistyczne z udziałem okolicznych bractw rycerskich wyglądały rzeczywiście imponująco i niewątpliwie podnosiły atrakcyjność przedstawienia. Niestety, z pozostałymi pomysłami p. Skolmowskiego było już „nieco” gorzej. Do dziś, na przykład, gnębi mnie zagadka tajemniczego wielbłąda (jednogarbnego). Zwierzak stał sobie na scenie i ze stoickim wyrazem pyska przysłuchiwał się pierwszej arii Leonory. Po jej zakończeniu został ze sceny wyprowadzony i nigdy już nie wrócił.

Na wielbłądzie atrakcje bynajmniej się nie zakończyły. Wkrótce po pięknym zwierzu do akcji wkroczyły bowiem dziwne stwory, jako żywo przypominające postacie z Alicji w krainie czarów i bajki o Wodniku Szuwarku. Stwory wałęsały się po scenie przez większą część opery; szczególne ich zagęszczenie następowało, gdy na scenie pojawiała się Leonora. Chyba powinnam się cieszyć, że reżyser nie zdecydował się na udziwnienie kostiumów głównych bohaterów (i np. na założenie Manricowi dużych, błękitnych skrzydeł). Kostiumy pozostały tradycyjne, rodem z hollywoodzkich filmów historycznych z lat 60-tych i 70-tych.

Robert Skolmowski do tego stopnia zafascynował się swoimi stworami, że chwilami zapominał o reżyserowaniu rozgrywającego się dramatu. Gdy Leonora wydawała ostatnie tchnienie i, żegnając się z ukochanym, wyśpiewywała ostatnie cudowne Io morro... ukochany, czyli Manrico, błąkał się bez celu po scenie. Nie miałam czasu zastanowić się nad ewentualnym znaczeniem tego błąkania, gdyż wraz z ostatnimi akordami orkiestry nad głową przeleciał mi ze świstem kaskader-nietoperz, co mnie rzecz jasna trochę oszołomiło (i nie zobaczyłam przez to, kogo pożarła wielka paszcza, która przez całą operę udawała skałę, i dopiero na końcu niespodziewanie się otwarła).

Na szczęście szaleństwa reżysera nie wyprowadziły z równowagi Ewy Michnik. Orkiestra pod jej batutą zagrała precyzyjnie i z tak potrzebnym u Verdiego rozmachem. Prawdziwą rewelacją okazała się Ewa Czermak w roli Leonory – żadnych problemów z „górami” i (co za rozkosz dla ucha!) delikatne piana tam gdzie trzeba. Artystka ponadto stworzyła znakomitą kreację aktorską – urzekający portret wrażliwej, zakochanej kobiety, zdolnej do największych poświęceń. Niestety, pozostałych solistów nie mogę obdarować takimi komplementami. Nikolai Vishniakov (Manrico) śpiewał tak, jak gdyby ktoś go ściskał za gardło. Tylko chwilami, gdy ten przedziwny uścisk się rozluźniał, udawało mu się wydobyć przyzwoity dźwięk. Vera Baniewicz, choć aktorsko bardzo przekonująca jako histeryczna, szalona Azucena, nie czuła się zbyt swobodnie w górze skali. Problemy „brzmieniowo-oddechowe” (proszę wybaczyć to dziwne określenie) miał Maciej Krzysztyniak (Hrabia di Luna). Być może dopadła go tego dnia jakaś niedyspozycja głosowa.

Wyszłam z Hali Ludowej, wciąż zastanawiając się nad zagadką wielbłąda i wciąż mając „w uszach” wspaniałą Leonorę. Ciekawe, jak to… hmmm… przedziwne przedstawienie wypadnie w telewizji…

P.S. Zespół Opery Wrocławskiej nagrał Trubadura na płyty, które mogli już kupić widzowie przybywający do Hali Ludowej na listopadowe przedstawienia (świetny pomysł!). W nagraniu, podobnie jak na premierze, również najbardziej podoba mi się Leonora, choć śpiewająca ją na płycie Barbara Kubiak nie urzekła mnie tak jak Ewa Czermak. Zdecydowanie lepsze noty przyznaję za to płytowemu Manricowi, Mikhailovi Davydovowi (choć oczywiście nagrania nie można do końca porównywać z „żywym” przedstawieniem). Nie zachwycili mnie natomiast ani Bogusław Szynalski, który podobnie jak Maciej Krzysztyniak nie czuł się zbyt pewnie w partii Hrabiego Luny (ale który nie może być usprawiedliwiany chwilową niedyspozycją), ani Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak, której głos wydaje mi się nieco za mały do roli Azuceny. Ponownie brawa dla orkiestry (choć mniejsze niż za grę na przedstawieniu).

  • Giuseppe Verdi Trubadur. Mikhail Davydov (Manrico), Barbara Kubiak (Leonora), Bogusław Szynalski (Hrabia di Luna), Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak (Azucena); chór i orkiestra Opery Wrocławskiej, dyr. Ewa Michnik; DUX 0186/0187 (2CD)

Anna Kijak