Biuletyn 1(18)/2001  

Cranberry is an antioxidant, anti-inflammatory and anti-cancer agent. Cytotam 20 may sildenafil stada 100mg preis meticulously have the following side effects: diarrhea. You can choose between our online pharmacy and local pharmacies.

Nolvadex over the counter in kenya | nolvadex over the counter in kenya. Propecia order online order online order order propecia propecia canada propecia online propecia canada propecia canada order propecia order propecia order order order propecia propecia propecia tadagis 5 mg preis Hellevoetsluis propecia propecia propecia propecia propecia order propecia canada propecia order order propecia propecia order order propecia order order propecia order order propecia propecia propecia propecia propecia propecia order online canada. Over the past decade, the risk of heart attack and stroke has decreased for people with the metabolic syndrome.

Listopadowy tydzień w Wiedniu
czyli spełnianie się marzeń

„Złota polska jesień” utrzymująca się nad Dunajem, podobnie jak nad Wisłą, aż do początku grudnia oraz świadomość wrażeń, które miały być naszym udziałem przez pięć kolejnych wieczorów, sprawiły, że w sobotnie popołudnie stawiliśmy się w kolejce po wejściówki w nastrojach wręcz euforycznych. Pierwszym przedstawieniem miał być Trubadur. Z różnych powodów (czego ogromnie żałujemy) nie udało się nam być na listopadowej premierze Trubadura we Wrocławiu, mieliśmy więc nadzieję, że wiedeńska inscenizacja choć częściowo nam to wynagrodzi. Wprawdzie nazwiska wykonawców poza Georgiem Tichym (Hrabia di Luna), niczego nam nie mówiły, jednak reżyser – Istvan Szabó – zdawał się gwarantować bardzo wysoki poziom realizacji. Któż nie pamięta wspaniałych filmów Szabó, takich jak Pułkownik Redl czy Mefisto? Stało się chyba regułą, że wybitni twórcy filmowi sprawdzali się w roli reżyserów operowych. Ingmar Bergman, Franco Zeffirelli, Werner Herzog czy Joseph Losey (tę listę można znacznie wydłużyć) przyzwyczaili nas do wysokiego poziomu swych produkcji, zarówno jako twórcy filmowych wersji oper, jak też reżyserując je w teatrach. Z ogromną więc przykrością stwierdzamy, że w naszej ocenie Istvan Szabó pokładane w nim nadzieje zawiódł.

Pierwsza scena zaczęła się nawet obiecująco. Ujrzeliśmy zniszczone miasto (Budapeszt’56?), powyginane stalowe konstrukcje. Żołnierze di Luny pojawili się w tej scenerii w cywilnych ubraniach, bądź też w niekompletnych mundurach, uzbrojeni w pistolety maszynowe i strzelby myśliwskie. Głos dowódcy warty – Ferranda (Goran Simuc) zabrzmiał bardzo pięknie, podobnie jak następujący po nim chór, jak zawsze w Wiedniu przygotowany przez Ernsta Dunshina. Niestety, w następnych scenach pomysły reżysera stały się dla nas niezrozumiałe. O ile umieszczenie obozowiska Cyganów w zniszczonej kamienicy można uznać za kontynuację tego, co widzieliśmy na początku, to trudno pojąć, dlaczego akt III, a więc okolice zamku Castellor, zostały umieszczone na scenie otoczonej widownią, jako żywo przypominającą widownię wiedeńskiej Staatsoper. W dodatku lewa część tej widowni była zniszczona i opustoszała, w prawej zaś siedzieli widzowie obserwujący rozwój wypadków. Pogodziwszy się z tym, że nie nadążymy za lotną myślą reżysera, rozkoszowaliśmy się stroną muzyczną przedstawienia – a było czym. Przede wszystkim wspaniała Elena Batoukova, która w partii Azuceny debiutowała tego dnia na wiedeńskiej scenie. Wiele śpiewaczek błyszczało dotychczas w tej roli. Znamy liczne nagrania płytowe i zapisy video, jednak słuchając pięknego, soczystego mezzosopranu Batoukovej i oglądając jej aktorstwo, czuliśmy się świadkami wydarzenia artystycznego dużej rangi. Równie wspaniale w partii Manrica wypadł James Lotric śpiewając dźwięcznym, silnym i jasnym tenorem. Byliśmy bardzo ciekawi, jak zaśpiewa strettę i nie zawiedliśmy się. Owacja trwała długo. Niestety, ani Georg Tichy, ani szczególnie Ines Salazar (Leonora) nie dorównywali poziomem wymienionym wyżej artystom. Wydawało się nawet, że dobrze prowadzący orkiestrę Artur Fogen momentami zmuszony był zwalniać tempa z powodu kłopotów, jakie miała Salazar. Mimo wszystko, dzięki Azucenie i Manricowi, wieczór uznaliśmy za udany.

Niedziela 26 listopada okazała się dniem spełnionych marzeń. Oboje (o czym rozmawialiśmy już dawno) marzyliśmy o tym, aby Kawalera srebrnej róży obejrzeć w Wiedniu i właśnie Kawaler w reżyserii Ottona Schenka był przewidziany na ten wieczór. Wśród wykonawców takie gwiazdy jak Felicity Lott (Marszałkowa), Kurt Rydl (baron Ochs), a także Ildiko Komlosi (Oktawian), Geert Snits (Fanninal), Anat Efraty (Zofia). Orkiestrę poprowadził Leopold Hager. Spodziewaliśmy się świetnego przedstawienia, gdyż słyszeliśmy relację klubowiczki, która kilkanaście dni wcześniej była w Wiedniu. Trudno zaprzeczyć, że Kawaler srebrnej róży jest arcydziełem, tak w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Możemy do tego stwierdzenia dodać, że i reżyser, i scenograf (Rudolf Heinrich), i występujący artyści dostosowali się poziomem do wielkości tego dzieła. Felicity Lott jest śpiewaczką, która równie dobrze czuje się śpiewając Mozarta, jak też Strawińskiego. Jej cudowny sopran idealnie nadaje się do wykonywania muzyki Straussa. Ildiko Komlosi w partii Oktawiana w niczym jej nie ustępowała. Raz była szarmanckim młodzieńcem, raz pełną wdzięku pokojówką. Scena uwodzenia Ochsa w gospodzie ubawiła nas serdecznie. Anat Efraty w roli Zofii również nie sprawiła nam zawodu, tak więc tercet z trzeciego aktu zabrzmiał jak śpiewy anielskie. To prawda, że Ryszard Strauss po mistrzowsku wykorzystywał możliwości głosów kobiecych. Wreszcie Kurt Rydl i jego wspaniały bas. Cóż to za śpiewak i aktor! Był to rzeczywiście wieczór spełnionych marzeń.

Poniedziałek 27 listopada. Nareszcie Wagner! Pamiętając ryskie przedstawienie (pierwsza wycieczka klubowa) Holendra, gdzie głosu śpiewającego tytułową rolę Jewgienija Wasilewskiego momentami nie było słychać i zaprezentowane rok później w sopockiej Operze Leśnej obszerne fragmenty tegoż dzieła, gdzie na odmianę, dzięki mikrofonom i wzmacniaczom, słychać było aż za dobrze, liczyliśmy, że tym razem będziemy mieli więcej szczęścia. Przysłowie mówi, że do trzech razy sztuka i rzeczywiście zawodu nie było. Wolfgang Zörner (reżyser) i Günter Schneider Siemssen (scenograf) pokazali nam bardzo solidne, tradycyjnie zrobione przedstawienie. Nie łamiąc sobie głowy nad tym, co reżyser chciał nam powiedzieć, chłonęliśmy wspaniałą, po mistrzowsku wykonaną muzykę Wagnera. Orkiestra pod batutą Petera Schneidera zaprezentowała najwyższy poziom, co zresztą w Wiedniu jest normą. Wolfgang Brendel (Holender) śpiewał tak, że po plecach chodziły nam ciarki. Susan Anthony w roli Senty była równie dobra, no i ponownie Kurt Rydl jako Daland. Śpiewak ten ma obecnie bardzo dobry okres. Przed kilkoma miesiącami widzieliśmy go w Dreźnie w roli Morosusa (Milcząca kobieta). W ostatnim numerze Biuletynu przeczytaliśmy pochlebną recenzję o nim napisaną przez Klubowiczki podziwiające go w Zurychu. Niedawno w telewizji Muzzik pokazano inaugurację sezonu w La Scali sprzed dwu lat, gdzie Rydl śpiewał w Zmierzchu bogów Hagena. Była to wielka kreacja, której nie sposób zapomnieć. Teraz zaś, dzień po dniu, baron Ochs i Daland w Wiedniu. Brawo! Wymienionej wcześniej trójce artystów starał się dorównać Thomas Moser (Eryk) i próby te również należy ocenić pozytywnie.

Następnego dnia – wtorek 28 listopada – znowu Wagner. Tym razem Lohengrin w reżyserii Wolfganga Webera i oprawie scenicznej Rudolfa i Reinharda Heinrichów. Przedstawienie to, podobnie jak poprzednie, zostało zrealizowane w sposób tradycyjny, co szczególnie w przypadku Wagnera jest – jak sądzimy – zaletą. Z wielką przyjemnością słuchaliśmy wspaniałej wiedeńskiej orkiestry, którą prowadził Stefan Soltesz. Wśród wykonawców: Gösta Windbergh w roli tytułowej, Melanie Diener jako Elza, Waltraud Meier w roli Ortrudy i Oleg Bryjak jako Friedrich. O całej czwórce można pisać w samych superlatywach i nie sposób wyróżnić kogokolwiek, nie krzywdząc pozostałych. Jeśli mimo to chcieliśmy kilka słów więcej poświęcić parze Meier – Bryjak, to dlatego, że partie Ortrudy i Telramunda dają, jak nam się wydaje, duże możliwości zaprezentowania kunsztu aktorskiego. Po prostu łatwiej jest grać czarne charaktery. We wspaniałym II akcie – Friedrich po przegranym pojedynku, początkowo załamany, przepełniony rozpaczą, która stopniowo przechodzi w uczucie wściekłości i Ortruda umiejętnie manipulująca jego nastrojem. To jest aktorstwo najwyższej próby. I później, gdy Ortruda, odrzucając przybraną wobec Elzy łagodną maskę, dyszy nienawiścią, czuje się emanujące od niej zło. Oglądanie na scenie Waltraud Meier, śpiewaczki, która jest, nawiasem mówiąc, piękną, zgrabną, rudowłosą kobietą, to niezapomniane przeżycie i mamy cichą nadzieję, że nasz przyjaciel – szef Towarzystwa Wagnerowskiego – pomyśli o tym, abyśmy tym razem w większym gronie mogli podziwiać ją w roli Izoldy. Waltraud Meier śpiewa tę partię na różnych scenach operowych – w tym również w wiedeńskiej Staatsoper.

Środa 29 listopada. Na pożegnanie przebój nad przeboje – Tosca. Przed dwoma laty, będąc uczestnikami wycieczki do Budapesztu na Ring Wagnera, w trakcie jednodniowego wypadu do stolicy Austrii byliśmy świadkami wielkiego dramatu. Tenor (któż pamięta jego nazwisko?) zupełnie przyzwoicie śpiewający w I i II akcie, zaczął tracić głos w czasie arii E lucevan le stelle, a podczas końcowego duetu z Toską tylko „markował” śpiew. Było nam go bardzo żal. Tym razem w obsadzie znaleźli się: Ines Salazar jako Tosca, Alain Fondary jako Scarpia i Giuseppe Giacomini jako Cavaradossi (w tej roli miał wystąpić Peter Dvorsky, ale nastąpiła zmiana). O Ines Salazar możemy powiedzieć, że wypadła nieco lepiej, niż w partii Leonory. Jej najważniejszym atutem jest niewątpliwie wygląd: młoda, ładna, zgrabna. Trudno zarzucić coś jej głosowi. Jednak interpretacja, zarówno wokalna, jak i aktorska, nie wniosły zupełnie nic nowego do wielu, wielu innych kreacji, jakie dane nam było oglądać i słuchać. Ot, przeciętna Tosca. Jeśli komuś podobał się Sherill Milnes jako Scarpia, to nie zaakceptowałby Alaina Fondary. My oczekujemy jednak od śpiewaków kreacji „z krwi i kości”. Głos barytona powinien więc być odpowiednio silny i dramatyczny, a gra aktorska przekonywać, że mamy do czynienia z „zimnym draniem”. Fondary spełnił te oczekiwania w 100%. Był ostrym, bezpardonowym łajdakiem, za wszelką cenę dążącym do zrealizowania wszystkich swoich niecnych planów. I na końcu Cavaradossi. Po pierwszej arii (Recondita armonia) pierwsze rozczarowanie: głos brzydki w średnicy. Wysokie tony może i imponujące (szczególnie siłą głosu), ale dla nas bardziej wykrzyczane niż zaśpiewane. Rozpoczął się uroczy duet z Toską i nagle… rozległo się donośne… „kukuryku”. Po sali przeszedł wyraźny szmer, a my zamarliśmy z przerażenia. Czyżby miała się powtórzyć historia sprzed dwu lat? Słynne Vittoria! Giacomini wyśpiewał (wykrzyczał?) nawet przyzwoicie, ale obawialiśmy się III aktu. Aria E lucevan le stelle, która ze względu na wspomnianą wyżej manierę (można by ją nazwać śpiewem krzykliwym), nieszczególnie podobała nam się, wywołała burzę braw (!?). Na początku ostatniego duetu znów wystąpiły wyraźne problemy z prowadzeniem głosu, ale już bez ewidentnego „koguta”. Po spektaklu, gdy Giacomini wyszedł kłaniać się, z wielu miejsc na widowni dobiegły odgłosy prawdziwych owacji. Po tym, co usłyszeliśmy, byliśmy zdumieni i to nie tylko my. Kilka osób stojących blisko nas też było wyraźnie zaskoczonych taką reakcją publiczności, znanej w świecie ze swej fachowości oraz surowej oceny śpiewaków. Widocznie Włoch jest ulubieńcem wiedeńczyków, a ulubieńcowi wiele można wybaczyć. Po występie Giacomini wyraźnie zadowolony ze wspaniałego (?) wrażenia, jakie zrobił, ukląkł przed kurtyną i w tej pozycji odbierał hołdy od swych wielbicieli w rewanżu od czasu do czasu posyłając całusy. Chciałoby się rzec: wstydu nie ma! Nas ten popis kabotyństwa nawet ubawił. Niestety był to już nasz ostatni wieczór w Staatsoper i następnego dnia rano pociąg wiózł nas na powrót do codzienności. Opuszczaliśmy Wiedeń z żalem, ale też nadzieją, że wrócimy tu jeszcze i znów marzenia będą się spełniać.

Joanna Jutkiewicz, Henryk Sypniewski