Biuletyn 1(18)/2001  

If your child has a breathing problem, you should always consider the nebulizer option, as this is the quickest and safest way to get medicine into your child’s lungs. They are San Mauro Torinese kamagra oral jelly suppliers australia also used for weight loss, and for treating erectile dysfunction and depression. These include: nausea, stomach pain, diarrhea, headache, and vomiting.

The following article will provide some great advice on finding the right type of treatment for your symptoms. La cálida cialis ohne rezept kaufen gastronomically ladera del monte esquina del país con españa es uno de los principales destinos para las semillas. A friend from the college who was my classmate came here to visit me.

Straszny dwór
czyli o pożytkach płynących z zaufania dziełu

Straszny dwór należy do kręgu tych utworów, w których romantyzm, godząc się z nieuchronnym wyrokiem dziejów, żegnał się z Polską szlachecką. Z uśmiechem – niekiedy ironicznym, niekiedy czułym – ostrzegał przed powtarzaniem grzechów przodków i z dumą przypominał ich cnoty, starając się wskazać te, które w nowych czasach szczególnie zasługują na kultywowanie. Tradycja szlachecka nie była jednorodna. Składały się na nią dwa modele życia – ziemiański i rycerski, dwa symbole – pług i miecz. Ta dwoistość wyraźna jest także w Strasznym dworze. Opowieść zaczyna się w chwili, gdy zakończenie wojny (zwycięskiej? kiedy to mogło być?) skazuje żołnierzy na bezczynność, więc Stefan i Zbigniew wracają do gospodarki. Jednak żeby nie utracić rycerskiego animuszu, postanawiają stworzyć dwuosobowy zakon rycerski – całkowicie wyrzec się towarzystwa kobiet, nazbyt mocno wciągających w życie ziemiańskie i burzących spokój i porządek kawalerskiego świata. Tradycja część zajęć gospodarskich powierzyła niewiastom… Cóż, potrzebny jeszcze trzeci „zakonnik”, Maciej, który „będzie gospodynią”. Młodzi rycerze w stanie spoczynku dzielnie opierają się namowom swatającej ich ciotki, ale sprawy spadkowe wiodą ich do Kalinowa. Tam poznają Jadwigę i Hannę i zaczynają się zastanawiać, czy rzeczywiście samotność i rezygnacja z szansy przekazania dziedzictwa potomkom jest receptą na spełnione życie. Przypominają sobie dzieciństwo, dom, w którym obecność matki wprowadzała ciepło i ład, i ojca, któremu domowe szczęście nie odebrało bojowego ducha. Panowie upewniają się więc tylko o dobrej reputacji kalinowskiego rodu, przy okazji dają dowód, że boją się jedynie gniewu Bożego, i ostatecznie oświadczają się i zostają ziemianami, gotowymi w potrzebie – czasowo – podjąć zadania rycerskie.

Aktualizacja tej historii jest pokusą i wyzwaniem dla inscenizatorów. W Teatrze Wielkim – Operze Narodowej unosząca się w pierwszym akcie kurtyna odsłania pustą scenę i jesienne chmury oświetlone zachodem słońca na horyzoncie. Zmierzch szlacheckiej Rzeczypospolitej. Po chwili towarzysze Stefana i Zbigniewa wnoszą stoły i ławy, picie strzemiennego przeciąga się aż do czasu, gdy ta sama czerwień zwiastuje zbliżający się dzień. Wśród wojaków kręci się dziad, korzystający z darmowego poczęstunku. Zamieszanie, każdy chce przepić z każdym, coraz chwiejniejszy krok. Kiedy Stefan oświadcza, że nie wyrzeknie się kawalerstwa, z boku zagląda dziewczyna, z daleka pokazuje mu świeżo uprane portki, uśmiecha się – i odchodzi niezauważona. Wreszcie pożegnanie dobiega końca, towarzystwo zabiera stoły i ławy, zostaje tylko podchmielony dziad. Na scenę wchodzą dwie kobiety z kubłami i ścierkami – to one muszą po całej zabawie posprzątać. Dziad, który nieopatrznie nawinął się pod rękę, obrywa ścierką za cały niewdzięczny męski ród. Zmiana scenerii. Czysty błękit nieba i zielone – zbyt zielone – pagórki w oddali, rozbawiona dzieciarnia wiejska. Trwają przygotowania do powitania Stefana i Zbigniewa, na scenę wjeżdża dworek. Tylko fasada, dekoracja; znak umowności. Od razu widzimy stojącą na drabinie dziewczynę, która poprawia gonty – wydaje się, że już wszystko jest jak trzeba, ale ona wypatruje jeszcze odstających gwoździków, jeszcze przybija, muska je, robi to niemal z czułością i z takim zapamiętaniem, że nie zauważy przybycia dziedziców. Inne dziewczyny pucują ściany, okna. Dopiero po chwili ukazuje się ta strona dworku, której nie zdążono wyszykować, przeciekający dach, prześwitujące spod tynku modrzewiowe belki… Za chwilę entuzjaści kawalerskiego porządku będą ze wzruszaniem witać dom, który pieczołowicie chroniły przed całkowitą ruiną – niewiasty. Przekorne wobec zamiarów Stefana i Zbigniewa podkreślenie opozycji świata męskiego i kobiecego to pierwszy wątek spektaklu. Jest i drugi. Przywitawszy się z domem i wspomnieniami dzieciństwa, Stefan otwiera szeroko drzwi, za którymi rozpościera się błękit nieba i te nazbyt zielone łąki, przeskakuje próg i rozgląda się dookoła, jak człowiek poznający znajome ściany, meble… Nagle scena została podzielona na dwie sfery – przestrzeń opowieści obyczajowej i idealną przestrzeń tego, co minione. Później właśnie Stefan, jakby niesyty dziwów – ciekaw noworocznych wróżb? – uderzeniem pięści uruchomi kurant starego zegara, sprowokuje napływ wspomnień, powrót przeszłości.

Aktorzy poruszają się przede wszystkim w sferze komedii narzeczeńskiej. Słusznie. Aluzje patriotyczne w Strasznym dworze są ważne, ale zbudowany tylko (lub przede wszystkim) z nich spektakl musi być dziurawy, pozbawiony szkieletu fabularnego. Bohaterowie nie próbują więc zaznaczyć, że są symbolami pewnych postaw, ale łudzą nas swoją zwyczajnością, typowością, pozwalającą na symboliczne uogólnienie, kuszą, żeby spojrzeć na nich tak, jak patrzymy np. na Jana Chryzostoma Paska. Najpiękniejsze postacie w tym przedstawieniu to Hanna (Iwona Hossa), Miecznik (Adam Kruszewski) i Skołuba (Romuald Tesarowicz) – ich zachowanie, wygląd i brzmienie głosu wspaniale do siebie przylegają. Emanująca dziewczęcością, żywa jak skra Hanna, śpiewa ślicznym, ruchliwym, wdzięcznym sopranem. Jest osóbką wrażliwą, trochę przekorną i doskonale wiedzącą, czego chce od życia. W jej arii słychać determinację młodej dziewczyny, która widząc umykające szczęście, chce dowieść, że jest jego warta. Miecznik o ciepłym, mocnym głosie jest serdeczny, ojcowski, budzi zarazem szacunek i sympatię. Czyste sumienie i pewność, jakimi zasadami się w życiu kierować, dają mu pogodę i życzliwy stosunek do ludzi – byle tylko byli w zgodzie z honorem. Córki darzy miłością i zaufaniem, że nie sprzeniewierzą się wyniesionym z domu wartościom. To tłumaczy, dlaczego nie przeszkadza mu obecność takiego zalotnika jak pan Damazy, którego bez cienia dwuznaczności może nazywać „przyjacielem”. To dom jest centrum jego świata i słynna aria nie brzmi tym razem – nareszcie! – jak mowa senatorska, jest wspaniałym polonezem, naprawdę tańczonym przez Miecznika i córki. Jest wyzwaniem – zaproszeniem do tańca, niemniej ważnym niż kontusz znakiem tożsamości. I Skołuba – zjawiający się w wielkiej futrzanej czapie, skrojonej zapewne z futra ustrzelonego przezeń niedźwiedzia. W postaci, głosie (przy całej jego urodzie), zachowaniu jest coś szorstkiego, trochę nieokrzesanego. Mimowolny zamach Macieja na swój myśliwski honor traktuje bardzo poważnie i nie kryje, że przygotowanie intruzowi posłania przy starym zegarze jest swoistym wyzwaniem. Nieco mniej podobała mi się wokalnie Cześnikowa Stefanii Toczyskiej, ale i ona jest niezwykle wyrazista. Piękna, o zmysłowym głosie, ubrana w suknię, której barwa bardziej harmonizuje z frakami towarzyszących jej dwóch sfrancuziałych służących niż z kontuszami bratanków – troszkę żona modna, troszkę Podstolina z Zemsty. Od razu widać, że swata Stefana i Zbigniewa z dobrego serca, że naprawdę małżeństwo traktuje jak dar losu i że gdyby tylko się nadarzyła okazja, sama z chęcią poszłaby do ołtarza. Pan Damazy (Krzysztof Szmyt, który nigdy przedtem nie wywarł na mnie równie dobrego wrażenia) jest postacią z opery buffa, nie tyle dziwakiem we fraku, który zresztą w ostatniej scenie zamienia na strój Arlekina, co – harmonijnie wtopionym w dzieło – przybyszem ze świata innej estetyki. Maciej (Zbigniew Macias) boi się (jeszcze jak!) i wstydzi swojego strachu, i tym bardziej broni paniczów przed posądzeniem o tchórzostwo. Stefan (Dariusz Stachura) i Zbigniew (Jacek Janiszewski) są kiedy trzeba zawadiaccy, kiedy trzeba rozmarzeni, zawsze szczerzy i sympatyczni, ze śpiewaniem radzą sobie przyzwoicie. Dla odmiany Jadwiga (Anna Lubańska) jest zdecydowanie lepszą śpiewaczką niż aktorką, zwłaszcza w porównaniu z Hanną brakuje jej dziewczęcości, spontaniczności, wdzięku. Wspaniale dopracowane są wszystkie sceny zbiorowe. Nie chodzi mi tylko o ruch, ożywienie sceny, lecz przede wszystkim ożywienie i zindywidualizowanie postaci dalszego planu. Przykładem niech będzie epizod, który mnie urzekł – kiedy myśliwi wnoszą dzika i zaczynają się o niego kłócić, Hanna, Jadwiga, towarzyszące im dziewczęta, korzystając z okazji, oglądają groźnego zwierza. Z ciekawością, ze strachem, czasem ociągając się, niektóre nie chcą podejść bliżej, kilka odważyło się dotknąć futra, jedna pogroziła zabójcom zwierzaka… Dzik naprawdę jest w centrum uwagi i stosunek do niego zdradza różnice charakteru zarówno miedzy poszczególnymi osobami, jak i przedstawicielami obu płci.

Przedstawienie jest roztańczone. Nie tylko za sprawą solistów i chóru, którzy nie poprzestali na umiejętnościach wyniesionych ze studniówki, przede wszystkim dzięki Jackowi Kaspszykowi. Barwna, żywa, pulsująca zmiennym rytmem orkiestra z sympatią i z humorem snuje opowieść o wizycie w strasznym dworze, towarzyszy bohaterom w ich uczuciach, dowodzi, jak sprawnym i sugestywnym narratorem był Moniuszko. Drugim obok tańca punktem wyjścia koncepcji muzycznej spektaklu wydaje się pieśń. Fraza i ekspresja w śpiewie większości solistów i chóru bliższe są Śpiewnikom domowym niż ówczesnej operze. Stwarzają kameralny, domowy, intymny klimat, który mi bardzo odpowiada. Nie patos, a rozmarzenie, tęsknota, uśmiech… Niezwykłą płynność muzyki, harmonijne przechodzenie od sceny do sceny i od aktu do aktu (w spektaklu jest tylko jedna przerwa) podkreśla wjeżdżanie kolejnych dekoracji przy odsłoniętej kurtynie. Za sprawą Jacka Kaspszyka Moniuszko, traktowany często protekcjonalnie – nie ukrywajmy tego, popatrzył na nas z wyższością, chyba nawet trochę nas zawstydził, odmłodniał, a może po prostu pokazał, że wcale się nie zestarzał.

Przestrzeń symboliczną spektaklu kształtują dekoracje. Dwór Miecznika zarysowany jest dwiema morelowo-złotymi ścianami, które w narożniku nie schodzą się, pozostawiając wejście dla kolejnych gości i prześwit dla ciągnącej się w głąb sceny otwartej przestrzeni. Kominek, porozwieszana na ścianach broń, z jednej strony galeryjka zdradzająca, co się dzieje w pokoju na górze – przekrój domu. W akcie III zanurzone w przytłumionym granacie zimowej nocy wysokie, dwupiętrowe ściany ścięte ukośnie w górze, stare maszyny gospodarskie we wnękach niedostępnych z poziomu podłogi sugerują jednocześnie komnatę ze starym zegarem i portretami prababek i znajdujący się nad nią lamus. Ściany są umowne, ruchome, nie zamyka ich sufit, a nocne niebo rozpościera się aż po odległy horyzont, który odsłania ściana-kolumnada. Przypomina się Wawel – Akropol Wyspiańskiego. Kiedy Hanna śpiewa arię, w pewnym momencie przez scenę przechodzą zaaferowani Miecznik i zbierający się do odjazdu Stefan i Zbigniew i naraz widzimy, co dzieje się w całym dworze. Na wieść, że zbliża się kulig, ściany się rozsuwają, odsłaniając zimową przestrzeń, skrzącą się padającym śniegiem, rozjaśnioną bielą strojów tancerzy, baśniową, nierealną. Wszystkie dekoracje są jakby podyktowane słowami Miecznika wypowiadanymi na powitanie synów przyjaciela: Rozszerzcież się mojego domku ściany! – niezwykłą, szeroką frazą, nieoczekiwaną pośród wesołego zgiełku wypełniającego większość drugiego aktu, otwierającą wyjście poza świat komediowej fabuły. W muzyce Strasznego dworu są takie fragmenty, których charakteru nie tłumaczy w pełni potrzeba nastrojowości, a pojawiają się zwłaszcza w tych momentach, które publiczność skłonna była odbierać jako poufną rozmowę na tematy zakazane. Myślę, że pokazanie przenikania się dwóch planów narracyjnych, dwóch warstw muzycznych dzieła, należy do wielkich walorów interpretacji Jacka Kaspszyka.

Otwartość i umowność scenografii pozwala na ogarnięcie w jednej chwili czasu i przestrzeni: w pierwszej scenie widzimy jednocześnie wieczór i świt, i schyłek epoki, następnie dzieje dworku Stefana i Zbigniewa od świetności po upadek, cały dwór Miecznika… Całą przywoływaną przez libretto tradycję od czasów rozkwitu Rzeczypospolitej szlacheckiej po romantyzm Mickiewicza. W ostatniej scenie opowieści Miecznika o matrymonialnej genezie nazwy „straszny dwór” towarzyszą nie tylko córki, dopowiadające i powtarzające historię prababek, ale też tancerze. Kolejne pary zjawiają się w rytm opowieści, zmieniają się stroje i tańce, ostatnią moglibyśmy spotkać dziś na dyskotece (marne świadectwo wystawia współczesnym gustom). W ten sposób dziewięć córek protoplasty rodu zmieniło się w dziewięć pokoleń i Miecznik dziś, dla nas, przywołuje tradycję. Bo – pora wreszcie powiedzieć – Straszny dwór w Teatrze Wielkim jest opowieścią o rodzinie, o zakorzenieniu w tradycji, jest pochwałą Domu.

Dość często, interpretując Straszny dwór jako zakamuflowany manifest patriotyczny, w centrum stawiano słowa Miecznika o gotowości przelania krwi za ojczyznę. Nie do końca słusznie. Wezwanie to mogło mieć wydźwięk aktualny w momencie pisania opery, w roku 1862, w okresie narastających manifestacji patriotycznych, ale w chwili premiery, w listopadzie 1865, choć wywoływało wielkie emocje, mogło być tylko wspomnieniem bohaterskiej przeszłości. Był to okres starań o zachowanie jednocześnie tożsamości narodowej i materialnych podstaw bytu społeczeństwa, określenia codziennych zasad postępowania wobec władz rosyjskich, wskazania na dom jako ostoję kultury i wartości. Brzmi to może paradoksalnie, ale i kilka miesięcy po straceniu ostatniego dowódcy powstania styczniowego, i dziś – aktualizują się podobne wątki Strasznego dworu. Warszawski spektakl jest niezwykle spójny, konsekwentny, a mimo to daje się interpretować na różnych poziomach. Może być odbierany jako refleksja o tradycji, jako świetna komedia muzyczna, może być też barwnym, wartkim przedstawieniem dla całej rodziny, takim „prawdziwym teatrem dla dorosłych”, który może obejrzeć dziecko. Wydaje mi się, że wprowadzenie w świat niezbanalizowanej kultury muzycznej i teatralnej to wcale niemałe zadanie, jakie można stawiać dzisiaj „operze narodowej”.

Agata Wróblewska

PS Premiera Strasznego dworu skłoniła niektórych komentatorów do uwag na temat konieczności liczenia się z tym, że współczesna publiczność, zwłaszcza młodsza, słabo zna historię i kulturę polską. Być może słusznie, ale sprawiedliwość nakazuje dodać, że przypadłość ta nie jest obca i autorom programu do spektaklu. Ze szkicu przybliżającego okoliczności powstania dzieła możemy się dowiedzieć, że generałowa Sowińska była żoną pamiętnego bohatera z „Reduty Ordona”, a w przedrukowanym (nie zaznaczono tego) bezmyślnie z programu z 1983 r. tekście, przygotowującym do odbioru całkowicie innej inscenizacji, możemy przeczytać o nie tak dawnych uroczystych obchodach 300-lecia Victorii Wiedeńskiej.

S. Moniuszko, Straszny dwór, premiera 9 lutego 2001, reż. M. Grabowski, dekoracje: Z. de Ines, S. Lewczuk, kostiumy: Z. de Ines, kier. muz. J. Kaspszyk.