Trubadur 2(19)/2001  

He will be very sexually for the erection to help this, but without a erectile viagra. Priligy was introduced effetti collaterali levitra come contrarstare in the united states as priligy 50 mg. A study of doxazosin for oab was published at ureteric sphincterotomy (us) for idiopathic and neurogenic oab.[1] the study was.

It also helps prevent the spread of the sexually transmitted diseases, like gonorrhea. Dapoxetine works in your body to increase serotonin and help balance the effects of https://ridefinder.de/reiseversicherung/ serotonin, which helps to relieve your mood. This is how you get the amoxicillin prescription for your doctor, and the cost of it.

Wrocławski Trubadur

Warto było spędzić dwa kolejne wieczory we wrocławskiej Hali Ludowej, by obejrzeć najnowszą inscenizację Opery Dolnośląskiej – Trubadura Verdiego. Po Aidzie i Nabuccu to trzecia opera Verdiego pomyślana we Wrocławiu jako superwidowisko z ogromnymi dekoracjami, bogatymi kostiumami, setkami artystów i statystów (600 osób), wreszcie zwierzętami. Tak więc tłok na scenie, ale też tłum na widowni – podobno było nas każdego wieczoru około czterech tysięcy – wobec czego trudno w antraktach o jakąkolwiek intymność. Zewsząd gwary, głosy na gorąco oceniające spektakl dochodziły wyraźnie do naszych uszu, były na ogół bardzo pochlebne. Tym bardziej ciekawa wydała mi się opinia jednego widza, który nazwał przedstawienie kiczem. W gronie zaprzyjaźnionych osób żachnęliśmy się. Dla kogo kicz, dla kogo nie. Że jest pojęciem względnym, wiadomo. Że między nim a arcydziełem granica płynna, też wiadomo. Co zgodnie stwierdziwszy, dalej się wzruszaliśmy. Natomiast ja, pisząc, zaczęłam się zastanawiać, jak wystawić Trubadura, co z tego wrocławskiego przedstawienia wyeliminować, aby ani jedna osoba nie nazwała go kiczem. Zrobić Trubadura w konwencji teatru absurdu, groteski wydaje mi się głupotą. Obrazoburczość na siłę? Po co? Pewnie wywołałoby to skandal, narobiło wiele hałasu wokół spektaklu. Tylko jaki pożytek mieliby z tego miłośnicy opery Verdiego? W takim razie może udać się w stronę eksperymentu, nowatorstwa, awangardy. To znaczy? Przenieść akcję w realia współczesności z biurowcami, komputerami, bronią laserową? Tego akurat najbardziej nie lubię. Francuska sopranistka Nathalie Dessay, zwolenniczka – jak przyznaje – czystego teatru, w rozmowie z Jackiem Hawrylukiem dla Studia powiedziała, że opera powinna być pozbawiona dekoracji, scenografii i kostiumów (…). To całe „dekorum” wprowadza jedno wielkie zamieszanie. Zapamiętałam tę wypowiedź, bo z uporem maniaka polemizuję z taką koncepcją. Dla mnie opera to ciągle teatr ogromny, synteza wielu sztuk z muzyką w roli głównej.

Czysta forma, czysta muzyka, czysty teatr – co w tym odkrywczego? Wszystko już było! Dlaczego jednak nie spróbować pójść tropem czystego teatru w wydaniu N. Dessay. Zatem pozbawiam spektakl tego całego dekorum. Wyrzucam wielkie dekoracje – zbędny wydatek. Z aktorów śpiewaków zdejmuję piękne, zapewne drogie kostiumy. Mają wystąpić po cywilnemu, kak ugodno, albo niech włożą czarne trykoty. Żeby umniejszyć „zamieszanie” dziękuję statystom, rezygnuję z udziału zwierzaków (a po co mi jeszcze kłopot z Towarzystwem Opieki nad Zwierzętami). Zostawiam solistów, artystów chóru i orkiestrę z dyrygentem. Trochę pusto? To sobie postawię na scenie jakąś gigantyczną konstrukcję metalową, dołączę efekty świetlne. Jak się Państwu podoba? Ilu widzów przyciągnę w ciemny i zimny listopadowy wieczór do Hali Ludowej, z której sceny wieje chłodem i pustką? Zdołam choć jedną trzecią sali zapełnić? Wątpię. Dość mam takiego nowatorstwa! Wracam do tradycji.

Ogrom i brzydota Hali Ludowej – nikt mnie nie przekona o jej pięknie – wymagają zabudowania, „udekorowania”. To dobra przestrzeń dla wielkich i bogatych widowisk dla szerokiej publiczności, a nie tylko dla garstki koneserów. Proszę więc pokornie, niech powrócą na scenę ogromne dekoracje – elementy gotyckiego zamczyska i posępnej masywnej twierdzy z jakąś niby górą pośrodku (finał pokazuje, że to żadna góra, lecz… drzemiący smok). Artyści niech włożą bogate kostiumy inspirowane strojami średniowiecznymi – wszystko było pomysłem autorstwa Moniki Graban i Radka Dębskiego. Proszę, niech wróci reżyser Robert Skolmowski z tym całym swoim „zamieszaniem”.

U Skolmowskiego dzieje się tak wiele, że trudno ogarnąć uchem i okiem wszystko. Ale też nie widzę potrzeby. Cała ta otoczka – odgłosy lasu, bitew, turnieje i scenki obyczajowe – tworzy nastrój, klimat spektaklu. Nie nazwałabym tego „zamieszaniem”, to ruch na scenie. W każdym razie mnie pomysły reżysera nie przeszkadzały, może nawet pomogły dojść do ładu z dość skomplikowanym librettem Trubadura. Z pozornego – w moim odczuciu zamierzonego – rozpędu zawsze na pierwszy plan wysuwało się to, co najważniejsze. Żeby się o tym przekonać, nie wystarczyło obejrzenie jednego spektaklu. Oto w czasie sobotniego wieczoru irytowałam się, gdy w III akcie zaczęły rozbrzmiewać pierwsze takty słynnego chóru żołnierzy i na orkiestrę i scenę wpadli walczący żołnierze. Szczęk ich broni zagłuszał chór i orkiestrę. Boże – jęknęłam – po co? Ale już w czasie następnego wieczoru odczucie było inne. Znów chór żołnierzy, znów walka, lecz tym razem zauważyłam, ze miecze uderzają w takt muzyki. Wyobraźnia tylko? Chyba nie. A walczące rycerstwo równie sprawnie, co cicho zniknęło ze sceny. Poza tym na scenie wcale nie panowały wrzawa i zamęt. Wprawdzie w pałacowych ogrodach w I akcie bardzo licznie kręciły się różne stworki – potworki, ważki, jakieś ptaszyska, ale poruszały się bezszelestnie, spowite zielonym światłem tworzyły baśniową scenerię, w której spacerowała rozmarzona Leonora, śpiewając o swoim uczuciu do nieznanego rycerza, któremu wręczyła na turnieju wieniec zwycięstwa. Kicz? Kwestia gustu. A może kiczem jest zakończenie? Kiedy Luna w dramatycznej przecież scenie woła E vivo ancora!, wielki zielony stwór, znajdujący się za nim, otwiera paszczę ziejącą ogniem i pożera hrabiego. Przyznaję, że zamiast powagi, wywołało to efekt komiczny i rozśmieszyło nas. Jeżeli jednak potraktować widowisko jako balladę czy baśń z wynikającymi z treści pouczeniami, to i ten finał jakby mniej śmieszy. Nie było też zamieszania w dramatycznych scenach rozgrywających się między dwojgiem czy trojgiem bohaterów, a dzięki sprawnemu przesuwaniu, zbliżaniu elementów dekoracji i działaniu światłem zmniejszano ogromną przestrzeń i uzyskano efekt intymności. Dla mnie to był spektakl nader logiczny i przejrzysty, z niezwykle wartko płynącą akcją. Ale też byliśmy nieźle przygotowani, co zawdzięczamy lekturze książeczki dołączonej do CD i tradycyjnymi już przedspektaklowym opowieściom zaprzyjaźnionych Klubowiczów bardziej obeznanych z dziełem. A mieli niektórzy melomani kłopot ze zrozumieniem zawiłości libretta. Oj mieli! Doszło do nas niezadowolenie widza, że opera wykonywana jest po włosku: Niech sobie – powiada – jadą z tym do Włoch. Jak byłem w Warszawie w Teatrze Wielkim na „Halce”, to śpiewali po polsku (sic!).

A od strony muzycznej? Cóż, tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Moim skromnym zdaniem „materia” była całkiem niezła. Gdybym jeszcze w innych teatrach polskich czy zagranicznych słyszała same tylko doskonałe i poruszające wykonania, to może bym wybrzydzała. Ale różnie z tym bywa. Bardzo różnie! W sobotnim spektaklu podobali nam się Radosław Żukowski w partii Ferranda i Maciej Krzysztyniak jako Hrabia di Luna. Świetna była Azucena Barbary Krahel. Natomiast nie zachwycili nas Leonora Aleksandry Lemiszki (swego czasu bardzo dobra Tosca) i Manrico Nikołaja Vischniakowa. Niedzielna obsada to obsada z płyty CD. Tym razem odtwórcy partii Leonory (Barbara Kubiak) i Manrica (Michał Dawidow) zadowolili nas. Znów świetna Azucena Elżbieta Kaczmarzyk-Jańczak, ładnie śpiewający młody bas, Rafał Siwek. Chociaż odniosłam wrażenie, że interpretacja i postawa R. Żukowskiego przydały opowieści Ferranda więcej niesamowitości i grozy. Wreszcie Bogusław Szynalski jako di Luna – podobał się, mimo że głos śpiewaka nie brzmiał jak spiżowy dzwon. W scenach ansamblowych ci artyści wypadli bardzo dobrze i – co dla mnie niesamowicie ważne – cudowne Verdiowskie chóry zostały zaśpiewane pięknie, orkiestra pod dyrekcją Ewy Michnik grała świetnie.

Generalnie spektakl się podobał, o czym świadczy reakcja tej wielkiej widowni, kilkunastominutowa owacja na stojąco w operze raczej nie zdarza się często. Dużych braw doczekali się i śpiewacy, i orkiestra, i realizatorzy przedstawienia. Chociaż nigdy nie zachwycałam się dyrygentami – paniami, tego wieczoru mój szczery podziw i wzruszenie wywołało pojawienie się na scenie dyr. Ewy Michnik. Patrząc na tę kruchą panią – damę z batutą – stojąca między „wielkoludami” w kostiumach, a wcześniej przed orkiestrą, czuło się emanującą z niej wielką siłę, iście generalską. Była wspaniała.

A tak naprawdę to czasem trudno do końca zwerbalizować, na czym to polega – ktoś lub coś podoba się, choć inni oceniają krytycznie, a to, co uchodzi za oryginalne czy doskonałe nie robi wrażenia… Wrocławski Trubadur zrobił wrażenie, a ja znalazłam w nim tyle plusów, że z wielką przyjemnością obejrzałabym przedstawienie jeszcze raz.

Elżbieta Kubiak