Trubadur 2(31)/2004  

If your provider doesn’t provide a drug discount, the propranolol price in india pharmacy can you can buy it there. Priligy 60 mg tablet is omega3 viagra naturale Larache a medication which contains a hormone used in hormone replacement therapy. Do not drink alcohol while taking doxycycline hyclate.

Clinical trial studies are designed to test a drug's efficacy in relieving symptoms and improving the health of patients within a specific clinical study. Priligy 60 mg http://refocused.de/18985-map-92896/ recensioni in medicina per le persone svante. When the baby is ready you will feel the urge to push.

Faust w Operze Bałtyckiej
Moje wrażenia i refleksje

Z końcem sezonu Opera Bałtycka zaprezentowała arcydzieło Charlesa Gounoda Faust. Libretto: Jules Barbier i Michel Carrie wg I cz. Fausta Johannesa Wolfganga Goethego. Kierownictwo muzyczne: Janusz Przybylski. Reżyseria: Marek Weiss-Grzesiński.

Współcześni inscenizatorzy i reżyserzy usilnie starają się, abyśmy w ocenie spektaklu zwrócili uwagę w pierwszej kolejności na ich dokonania, a ewentualnie w drugiej zajęli się muzyką. Idąc z „duchem czasu”, zachowam taki porządek relacjonując swoje wrażenia z powyższego przedstawienia. Według historyków literatury pierwowzorem literackim Fausta Goethego był wpółlegendarny alchemik, mag, szarlatan i filozof – Johannes Faust, żyjący na przełomie XV i XVI w. Prawdopodobnie dotknęła go choroba psychiczna, objawiająca się rozszczepieniem osobowości, ale do legendy przeszedł jako ten, który za powtórną młodość zaprzedał duszę diabłu. Z kolei niemiecki filozof G. F. W. Hegel, który przyswoił Fausta filozofii, rozważając stany jego ducha i rozumu, uznał go za ciężki przypadek „melancholii”! Jako że od melancholii do paranoi tylko jeden krok, pan Weiss-Grzesiński poszedł o ten krok dalej i umieścił bohatera w… szpitalu psychiatrycznym!

Gwoli sprawiedliwości – nie można inscenizatorowi odmówić przesłanek do pomysłu ze szpitalem. Jednakże w moim odczuciu realizacja tej koncepcji nie wypaliła! Moje wątpliwości co do trafności pomysłu na taką inscenizację wynikają z aspektu obecnej rzeczywistości. Żyjemy w czasach bardzo trudnych. Codziennie oglądamy na ekranach koszmarne wojny, napady terrorystów, zabijanie, ludzi zmasakrowanych, okaleczonych, bezdomnych, narkomanów, nieuleczalnie chorych itd., itd. Tu narzucają się proste pytania: czy konieczne było zaaplikowanie nam jeszcze jednej dawki ludzkiego nieszczęścia w postaci ludzi dotkniętych jedną z najstraszniejszych chorób – obłędem? Czy nie wystarczyłby dom starców, przytułek czy coś podobnego? W tym miejscu muszę się też odnieść do tekstu Marka Weiss-Grzesińskiego zawartego w programie. Autor nazywa miejsce akcji I aktu – szpital – przedsionkiem piekieł, a jego pacjentów – śmieciami ludzkimi. Określenia nawet jako przenośnie nie do przyjęcia. „Śmieciem ludzkim” można nazwać w najgorszym przypadku (a nawet i to nie) margines, który stoczył się z własnej winy poprzez pijaństwa, złodziejstwa, napady, narkomanię itp. W żadnym jednak przypadku nie wolno odnieść tak pejoratywnego określenia do ludzi psychicznie chorych, którzy nawet nie są świadomi swojego stanu, jak również bezdomnych, samotnych starców oczekujących na śmierć w „umieralni”, słowem ludzi dotkniętych ogromnym nieszczęściem. To wysoce nieetyczne! Przejdę teraz do konkretów. Postaram się w dużym skrócie zobrazować poszczególne akty.

Akt I – po pięknej romantycznej, nastrojowej uwerturze, kurtyna poszła w górę. Na scenie sala szpitalna z dwoma rzędami łóżek, na których pacjenci wykonują nieskoordynowane ruchy. Jeden zwisa z łóżka, drugi skacze po nim, jeszcze jeden ma drgawki, paru leży nieruchomo. Na widok takiej sceny pierwszym moim wrażeniem w skojarzeniu z tekstem opisu było uczucie głębokiego niesmaku i zażenowania. Wchodzi obchód z bardzo przystojnym ordynatorem (Mefisto) w asyście personelu szpitalnego, a wśród niego siostry zakonne, odziane w długie białe peleryny i ogromne kornety. Doktor na dłużej zatrzymuje się przy łóżku, na którym leży „stary” Faust. Po wstępnych szeptach następuje słynny duet – prolog O merveille! (o wykonaniu napiszę dalej). Starzec podpisuje cyrograf, pielęgniarze kładą go na łóżku, otaczają z wszystkich stron, gaśnie na chwilę światło, po czym mamy już młodego Fausta.

Akt II – sala szpitalna przemieniona przez Mefista na weselną – Brander bierze ślub. W rytm wesołych pieśni pląsają dość nieudacznie uzdrowieni również przez Mefista pacjenci wraz z siostrami zakonnymi. Do wesołego grona dołączają Mefisto z Faustem, pojawia się też Małgorzata. Scena zapełnia się mieszczaństwem. Mefisto odśpiewuje pieśń o złotym cielcu (Le veau d’or). Żołnierze wyruszają na wojnę, wśród nich Walenty – brat Małgorzaty. W nastrojowej arii poleca siostrę opiece przyjaciół i Siebla. Akt kończy się słynnym walcem. Tym razem odśpiewanym i odtańczonym przez chór, który znakomicie wywiązał się z zadania. Mam wątpliwości, czy takie obciążenie chóru, a odciążenie baletu było słuszne. Walc tańcem jest tak lekkim, zwiewnym, że aż prosi się o wykonanie baletowe. Widocznie inscenizatorowi chodziło o to, aby było „inaczej” – broń Boże tradycyjnie.

Akt III – w tym akcie w warstwie muzycznej najsilniej wyeksponowany jest pierwiastek liryczny, w dramaturgii – wątek miłosny. Tu najliczniej występują partie wokalne odznaczające się urokliwą melodyjnością. Akcja toczy się nie w tradycyjnym ogrodzie, ale w skromnej alkowie Małgorzaty. W komnatce z prawej strony czarny duży krzyż z klęcznikiem i wodą święconą, na wprost kołyska (zamiast kołowrotka? – mieliśmy już w Onieginie gramofon zamiast samowaru). Z lewej strony sceny stoi łóżko zasłane kocem i poduszką. No, skoro mowa o miłości, to łóżko wg reżysera było niezbędne. Ten prozaiczny rekwizyt służył przez cały akt solistom, którzy po odśpiewaniu swoich popisowych arii przez chwilę na nim leżeli. I tak kolejno – Siebel po „kwiatkach”, Faust po Salut! demeure, Mefisto po Il etoit temps. Zaloty Mefista z Martą też wokół łoża. Faust z Małgorzatą po pięknym romantycznym duecie zbliżają się do łóżka, rozbierają, kładą się na nim, by dopełnić miłość. Banalne i prozaiczne. Jeżeli reżyser chciał wytworzyć nastrój seksualnego zamroczenia (jak pisze w programie), to pomysł na łóżko nie był najwyższych lotów. Może wolałabym już księżyc, słowiki niż tak „łopatologiczny” mebel. Szkoda, że najbardziej romantyczny akt w całej operze – moment, gdy rodzi się miłość niewinnej, ufnej, naiwnej dziewczyny został tak banalnie spłycony. W miejsce Nocy Walpurgii zainscenizowano scenkę baletową (taniec ożywionych przez szatana zmarłych) z muzyką Tomasza Rogozińskiego opartą na motywach Gounoda. Pomysł sam w sobie może byłby i niezły, gdyby nie to, że muzyka została odtworzona mechanicznie i to z maksymalnym nagłośnieniem. Melomani dostali dobrze „po uszach”. Wtrącenie mechanicznej muzyki do tak romantyczno-lirycznej opery pasowało jak przysłowiowy kwiatek do kożucha (w tym przypadku odwrotnie – kożuch do kwiatka). Sam balet zaprezentował się świetnie, wykazując duże umiejętności, dobre przygotowanie w ładnej choreografii pani Izadory Weiss.

Akt IV i V – wreszcie mogę przejść do samych pozytywów. Dwa ostatnie akty bez ani jednego elementu ułomnego. W IV świetna scena powrotu żołnierzy z wojny – radość ze spotkania tych, co powrócili, a łzy po tych, co zginęli. Pełen dramatycznego wyrazu pojedynek, w którym umiera Walenty, przeklinając „występną” siostrę, co znakomicie odtworzył Adam Woźniak. Akt V rozgrywa się znów w sali szpitalnej-więziennej. Na pół obłąkana Małgorzata spotyka się jeszcze z Faustem, lecz skruszona odtrąca jego pomoc, z modlitwą na ustach umiera u stóp ogromnego krzyża (spuszczonego z góry pionowo na scenę). Niebiański chór głoszący zbawienie nieszczęsnej dziewczyny usytuowany jest tym razem na widowni. Finałową scenę uważam za najlepszą w tym spektaklu.

No, to czas na muzykę. Sfera muzyczna przedstawienia – świetna. Z przyjemnością słuchałam pięknie brzmiącej orkiestry pod batutą Janusza Przybylskiego. Zespół grał perfekcyjnie, utrzymując romantyczno-liryczny styl, dopracowany w każdej frazie. Szczególnie podkreśliłabym wyczucie dyrygenta w zachowaniu równowagi brzmienia pomiędzy kanałem orkiestrowym a sceną. Mimo pełnego brzmienia orkiestra nie zagłuszała solistów, dając im możliwość swobodnego dotarcia do słuchaczy. Solówki skrzypiec, oboju, klarnetu – wykonane były czystym dźwiękiem, ładnie wyfrazowane. Wyraźnie słyszalna harfa brzmiała nośnym, a zarazem bardzo ciepłym dźwiękiem. Orkiestrę i solistów uzupełniał chór wybornie przygotowany przez znakomitą dyrygentkę Elżbietę Wiesztordt (która potrafi też z zespołu liceum muzycznego wyczarować orkiestrę symfoniczną i to na dobrym poziomie).

Spośród solistów na pierwszym miejscu muszę wymienić Radosława Żukowskiego, kreującego Mefista – rewelacyjny! Artysta dysponuje pięknym nośnym głosem, nie ma żadnych problemów technicznych, jest świetny tak wokalnie, jak i aktorsko. Jego Mefisto był diaboliczny, ale bez najmniejszych nawet przerysowań, dlatego bardzo przekonujący. Wielka kultura muzyczna i sceniczna artysty plus znakomite warunki zewnętrzne złożyły się na dobry poziom światowy. Jako „stary” Faust wystąpił Roman Węgrzyn – wieloletni solista TW – bohaterski tenor, który mimo dość zaawansowanego wieku wspaniale sekundował Żukowskiemu w prologu w I akcie. Toteż duet O merveille! wypadł rewelacyjnie – nagrodzony gromkimi brawami. Małgorzatę kreowała Anna Cymmerman – solistka Teatru Wielkiego w Łodzi, o ustalonej już pozycji w naszym środowisku operowym. Artystka dysponuje ładnym, nośnym sopranem, jednakże w jej głosie brakowało mi nieco większej lekkości, zwiewności, zwłaszcza w arii „z klejnotami”. Aktorsko dobyła z siebie dużo ciepła i wdzięku młodej dziewczyny. Generalnie była dobra, ale nie zachwycająca. Sądzę, że Małgorzata nie będzie rolą jej życia. Bardzo dobry był Walenty -Adam Woźniak, baryton o ciekawej, nieco metalicznej barwie głosu. Artysta świetnie prezentował się na scenie, a swoją niedużą partię wykonał perfekcyjnie. Dalsze role – Siebel – Jacek Szymański, Marta – Joanna Wesołowska i Brander – Grzegorz Ufnal – bez najmniejszych zastrzeżeń.

Paradoks omówienia w ostatniej kolejności artysty kreującego głównego bohatera wynika przede wszystkim z błędnej decyzji powierzenia roli Fausta Tomaszowi Madejowi. Z notatki w programie wynika, że artysta od 10 lat jest solistą TW-ON, że w dorobku ma wiele partii operetkowych, operowych m.in. Giermek w Parsifalu, Damazy w Strasznym dworze, ale to żaden powód, aby mógł kreować Fausta, zwłaszcza przy doborowej obsadzie pozostałych ról. Wprawdzie historia wokalistyki odnotowała wielu takich, którzy zaczynali od „podano do stołu” lub „powóz zajechał”, a kończyli Otellem, jednak w przypadku pana Madeja nie rokowałabym takiego przebiegu kariery. Wyjątkowo drobnej postury, w czarnych obcisłych spodniach i białej koszuli, długich do ramion prostych włosach, przy Mefiście i Walentym wyglądał na współczesnego chłopaka, który ma jeszcze jakiś czas do matury. Mam też pretensje do reżysera i charakteryzatora, którzy nie zauważyli lub też zbagatelizowali zbyt duże dysproporcje między postaciami. Tym bardziej, że zbagatelizowania warunków zewnętrznych artysty nie usprawiedliwiały jego walory wokalne. Dysponuje głosem lirycznym niezbyt dużym, o ładnej, ciepłej barwie, ale tylko w średnicy. Wyciśnięta na siłę góra w brzmieniu płaska i piskliwa była miejscami nie do słuchania. Głos z trudem przebijał się przez orkiestrę, a w ansamblach (kwartecie w III akcie) też był słabo słyszalny. Rozumiem, że zaangażowanie pana Węgrzyna do I aktu jako „starego” Fausta było w tym wypadku konieczne, gdyż „młody” Faust Tomasz Madej w słynnym duecie – prologu z Radosławem Żukowskim byłby po prostu niesłyszalny.

Reasumując, spektakl trudny do oceny, ponieważ gęsto przeplatają się plusy z minusami. Inscenizacja od bardzo kontrowersyjnej do wręcz świetnej w dwóch ostatnich aktach. Wykonanie muzyczne na wysokim poziomie, ale z kiepskim Faustem. Poleciłabym jednak to przedstawienie melomanom, zwłaszcza lubiącym Gounoda, dla posłuchania dobrej orkiestry, świetnego chóru, a szczególnie, by „zaliczyli” Mefista w wykonaniu Radosława Żukowskiego.

Danuta Gulczyńska