Trubadur 2(31)/2004  

When taken alone, nolvadex increases the effectiveness of the prednisone and lowers its dosage. As crudely paxlovid can i buy time goes by, the idea of a drug that you can't get off of in the first place is more and more appealing. Do you need more information (about this article or answers to additional questions)?

However, it's usually a hassle to get free shipping on many items when there are a lot of them. If you are a smoker, you might Malinaltepec want to think about trying to quit smoking. Nexium works in the same way that aspirin works - by preventing or reducing inflammation.

Potworna współczesność
Salome w Teatrze Wielkim

Na konferencji prasowej poprzedzającej premierę Salome Richarda Straussa w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej reżyser Martin Otava zapowiedział, że swoją wizję częściowo zakotwiczył we współczesności. Nic w tym nowego – na scenach całego świata królują dziś mniej lub bardziej, lepiej lub gorzej, mądrzej wreszcie lub głupiej uwspółcześnione Toski, Traviaty, Carmen, Czarodziejskie flety czy właśnie Salome. Inna sprawa, czy wersja Martina Otavy mówi nam coś nowego o owej współczesności lub czy przez pryzmat współczesności mówi coś nowego o Salome. Moim zdaniem – nie.

Czy bowiem jest coś nowego i interesującego w umieszczeniu akcji na tle konstrukcji a la teatr niemiecki lat 70-tych? Czy do odczytania libretta wnosi coś nakaz, by postaci przemieszczały się po wybiegu wysypanym żwirkiem? Czy Heroda czyni bardziej ludzkim przydanie mu małżonki wyglądającej na sparaliżowaną burdel-mamę na wózku inwalidzkim? Martin Otava twierdzi, że pragnął, aby żadna postać dramatu nie była potworem, aby jego bohaterowie byli ludzcy i mieli logiczne motywy działania… To oczywiście logiczne, że Herodowi bardziej podoba się Salome niż małżonka-inwalidka, ale ani to ciekawe, ani odkrywcze. Już z dramatu Wilde’a wiemy, że Herod pożąda młodziutkiej, pięknej i czystej księżniczki judejskiej, dodatkowych motywów przysparzać mu nie trzeba.

Czy natomiast, jak zapowiadał reżyser, Salome jest dzieckiem naszych czasów – rzecz do dyskusji. Zblazowana panienka, nie wiadomo dlaczego ubrana w kostium z lat 20-tych, krocząca na rozstawionych, ugiętych nogach to być może jedna z tych, co na co dzień w autobusie czy na ulicy nie przebiera w słowach i czynach. Ale czy jest to również „bogate biedactwo: dziewczyna, dziecko, wychowane w luksusie, ale bez miłości”? Do mnie takie ustawienie postaci Salome nie przemawia, podobnie jak twierdzenie, że główna bohaterka nie rozumie pojęcia śmierci, dlatego więc tak łatwo prosi o głowę Jochanaana.

Są w tym spektaklu pomysły, które można zaakceptować, choć, podobnie jak powyżej opisane, nie są ani odkrywcze, ani głębokie. Zrobienie z mieszkańca Kapadocji dziennikarza spisującego relację z „przetrzymywania proroka w odosobnieniu” czy sugerowanie więzi uczuciowych między paziem Herodiady i kapitanem straży to ozdobniki, które na dłuższą metę nic nie dają, nie splatają się w całość, nie tworzą nowej rzeczywistości. Podobnie trudno się domyślić, po co po scenie biega karzeł ubrany identycznie jak Herod i niewolnica z łysą czaszką. Pewnie dlatego, że było to swego czasu modne…

Kłopot z warszawską Salome jest i ten, że w dość abstrakcyjnej scenografii (jej uroda to w tym wypadku rzecz drugorzędna, ale konstrukcja projektu Jana Zavarsky’ego jest po prostu brzydka) osadzono właściwie bardzo werystyczny dramat. Jak samobójstwo – to krew spływa z przeciętych nadgarstków, jak odrąbana głowa – to owinięta w zakrwawiony obficie płaszcz, który przywdziewa Salome, jak splugawienie proroka – to sikający na niego przez kratę strażnik. Wszystko, co u Oscara Wilde’a było niepokojącym, gęstym niedopowiedzeniem, tu jest sceniczną dosłownością i to najgorszego sortu. Nawet taniec Salome pomyślany bardzo fabularnie, a nawet ciekawy choreograficznie, ostatecznie przeradza się w marny striptiz i taniec „przy rurze”.

Spektaklu nie ratuje też strona muzyczna, choć w tej sferze dzieje się o niebo lepiej niż na scenie. Kreująca na premierze partię tytułową Eilana Lappalainen nie uwodzi ani barwą, ani prowadzeniem głosu. Nie wiem, czy wynikało to z reżyserskiej koncepcji postaci, ale w pierwszej części jej Salome nieznośnie mizdrzyła się i piszczała jak rozkapryszone dziecko. Nie przeczę, że im dalej, tym było lepiej i że Lapplainen rozporządza dość nośnym i nieźle brzmiącym w środku skali głosem. Jednak w finałowym monologu z głową Jochanaana były momenty, gdy głos jej zanikał i to nie przykryty przez forte orkiestry, ale po prostu nieumiejętnie prowadzony. Być może artystka tak się zagrała, że przestała śpiewać, za to mówiła coś, krzyczała i szeptała. W każdym razie poczekam chyba na inną Salome. Jochanaan Mikołaja Zalasińskiego mógł się podobać, choć tu z kolei miałabym zastrzeżenia do zbytniego szafowania wolumenem. Zalasiński śpiewał też jak na mój gust zbyt jednostajnie, nie wydobywając z partii proroka całej urody niektórych, tak przecież wspaniałych fraz. Może i na ten sposób śpiewu wpłynęło dość stonowane ustawienie postaci trochę nieobecnego Jochanaana. Herod Antypas to kolejna po królu Ubu udana kreacja Pawła Wundera – pełnokrwisty charakter z opętańczo wartko wyśpiewaną partią. Inna rzecz, że Herod to postać z tego samego emplois, niemal „drugi Ubu” – ani to zarzut, ani pochwała, raczej refleksja. Dobrze wypadła też Herodiada Stefanii Toczyskiej, na początku spektaklu miałam jednak wrażenie, że głos śpiewaczki został sztucznie wzmocniony. Na ile to możliwe, w stroju faszystowskiego lotnika czy innego odzianego w skórę ochroniarza, piękną postać Narrabotha stworzył głosem i gestem Adam Zdunikowski, swe nieliczne kwestie wspaniale zaśpiewał Andrzej Witlewski (Pierwszy Żołnierz) i Krzysztof Szmyt (Pierwszy Judejczyk). Orkiestra pod batutą Jacka Kaspszyka tym razem zdecydowanie za bardzo sobie poszalała, bo choć grała naprawdę pięknie, dynamicznie i dramatycznie, to w niejednym momencie różnorodna faktura kompozycji Straussa uległa zatarciu w jedną masę dźwięku. Nie powinno być także tak, że wielokrotnie trzeba było wytężać ucho, by usłyszeć, co śpiewają soliści, a takie właśnie wrażenie – wysilania słuchu – wyniosłam z premiery Salome. O wrażeniach wzrokowych zaś postaram się jak najszybciej zapomnieć.

Katarzyna K. Gardzina