Trubadur 3-4(32-33)/2004  

It depends on the product but it is likely that the active ingredients (the ancillary chemicals) will be one (or few) or a combination. Prednisolone is Ulyanovsk usually used for treating arthritis. Hyaluronic acid and sodium hyaluronate for skin and.

Generic levitra is used to treat erectile dysfunction (ed) in men. Home | what you Pittsfield need to know | what you need to know | faq | It works by preventing ovulation and blocking gonadotropin, which triggers ovulation.

Pasja i radość śpiewania
Rozmowa z Dariuszem Paradowskim

„Trubadur”: Skąd wziął się pomysł Letniego Festiwalu Muzyki Kameralnej w Helu?

– Dariusz Paradowski: Od dawna bywałem częstym gościem na Helu. Mieszkańcy miasta wiedząc, że śpiewam, odnoszę jakieś sukcesy, chcieli mnie posłuchać i zaproponowali, bym wystąpił. Wpadłem na pomysł, żeby przy okazji mojego koncertu zorganizować coś w rodzaju festiwalu – pomyślałam, że może uda się przyciągnąć tutaj młodych, utalentowanych artystów oraz ich mistrzów i pokazać ich miejscowej publiczności. To specyficzna widownia składająca się z mieszkańców Helu i przyjeżdżających na wakacje turystów, którzy w ciągu roku w swoim zabieganym życiu nie mają być może czasu, aby dotknąć ponadczasowych wartości, które niesie muzyka. Uważam, że jeśli chcemy być Europejczykami, najważniejsze jest, abyśmy władali wspólnym językiem, który pozwala nawzajem się zrozumieć – i takim językiem jest właśnie muzyka. W ciągu tych czterech lat festiwal nabrał już sporego rozmachu i coraz wyraźniej widzę, że jest potrzebny, zwłaszcza jego oddziaływanie dydaktyczne. Mówi się, że muzyka poważna przeżywa teraz kryzys, ale to nieprawda – ludzie bardzo jej potrzebują, tylko muszą poznać ten język, trzeba znaleźć odpowiedni sposób na jej zaprezentowanie. To się sprawdza, bo nasi słuchacze wracają, są już „zarażeni”. To działa jak bakcyl – muzyka rozchodzi się po ich umyśle, trafia do serca i później czują potrzebę obcowania z tym rodzajem sztuki, interesują się nim, czytają, rozmawiają.

Inicjatywa stworzenia festiwalu wypłynęła więc ze strony miejscowej społeczności – to ona poczuła, że trzeba coś takiego zrobić i włączyła się do pracy. To, jak teraz wygląda festiwal, zawdzięczamy przede wszystkim tym ludziom. Staram się im pomóc w miarę moich możliwości, ale masę spraw organizacyjnych i formalnych udaje się załatwić dzięki działaniom Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, władz miasta, burmistrza Helu i pani sekretarz rady, dzięki której wszystko okazuje się proste. Pomaga nam też przewodniczący rady, włączyli się Ojcowie Franciszkanie, dyrekcja Muzeum Rybołówstwa. Festiwal ma do spełnienia jeszcze jedną rolę: w kościele Bożego Ciała znajdują się zabytkowe organy, endemiczne jeżeli chodzi o teren Pomorza, bo wybudowane przez firmę Sauera – to jedyne organy tej firmy na Wybrzeżu. Po roku 1945 zostały sprzedane tutejszej parafii przez kościół ewangelicki w Sokółce koło Wrocławia i przeniesione do kościoła na Helu. Ten instrument ma wyjątkową barwę i duszę. Zadaniem festiwalu jest zebranie pieniędzy na remont organów, gdyż nie jest on możliwy wyłącznie ze środków miasta. Chcemy sięgnąć także po dotacje unijne, ale aby je otrzymać, trzeba wykazać, że organy służą również celom pozaliturgicznym.

– W jaki sposób udało się Panu pozyskać tak znakomitych patronów festiwalu?

– Pani Prezydentowa Jolanta Kwaśniewska jest bardzo związana z półwyspem, a szczególnie z miastem Hel, wystosowaliśmy więc do niej prośbę o objęcie patronatu, która spotkała się z bardzo życzliwym przyjęciem. Podobnie Jego Eminencja Arcybiskup Metropolita Gdański Tadeusz Gocłowski bardzo życzliwie odniósł się do tej inicjatywy, był ojcem duchowym całego przedsięwzięcia. Tacy patroni bardzo podnoszą rangę naszego festiwalu.

– A jak jest z zapraszaniem artystów? Na Helu podczas czterech edycji festiwalu koncertowało już wielu wybitnych muzyków.

– Muszę przyznać, że dziś artyści wprost garną się do tego festiwalu. Mamy tak wiele ofert, że musimy nawet odmawiać, ponieważ jesteśmy ograniczeni czasem i liczbą koncertów. Występujący tu artyści to najczęściej moi znajomi, przyjaciele, wychowankowie, koledzy z pracy. Często pierwszy raz przyjeżdżają z ciekawości, a kiedy już się tu znajdą, zakochują się w Helu i deklarują, że bardzo chcą wrócić. Ten festiwal żyje dzięki zaczarowanej aurze, jaka panuje na Helu. To miejsce, oblane z trzech stron wodą, jest czymś niesamowitym, już samo to tworzy nastrój pewnej niepospolitości. Artyści przybywający tu, a są to przecież ludzie wrażliwi, odbierają to w podobny sposób, dobrze się tu czują.

– Wczoraj, podczas finałowego koncertu festiwalu, miałyśmy okazję po raz pierwszy od kilku lat posłuchać Pana na żywo. Ale w tym sezonie łatwiej było Pana usłyszeć za granicą niż w Polsce…

– Rzeczywiście, w tym roku wiele występuję za granicą, głównie we Francji. Moja wcześniejsza działalność artystyczna zaowocowała tym, że zostałem zaproszony do udziału w wielkim przedsięwzięciu – Roku Polskim we Francji zatytułowanym Nova Polska. Pełnię tam rolę ambasadora kultury polskiej, bo oprócz własnych występów przywożę do Francji innych polskich artystów i muzykę polskich kompozytorów. Jestem właśnie po miesiącu bardzo intensywnych koncertów. Między innymi były to recitale z bardzo dobrym zespołem Ensemble Baroque Galuppi, występowałem w świętym dla Francuzów miejscu – kaplicy Sainte-Chapelle, gdzie przy pełnej sali, w obecności ministrów kultury i innych dostojników, miałem przyjemność śpiewać utwory kompozytorów europejskich. Naprawdę czułem się Europejczykiem. Przyjęcie mojej osoby było wprost niesamowite, owacja na stojąco, wiele ciepłych słów nie tylko pod moim adresem, ale także kultury polskiej. Byłem bardzo wzruszony. Dało mi to też solidnego „kopa”, potwierdziło, że to, co robię, ma sens i dlatego chcę to robić dalej, dopóki sił mi starczy. Później uczestniczyłem jeszcze w kilku francuskich festiwalach. Wróciłem do Polski na początku lipca i zaraz zaczął się festiwal na Helu. Teraz znów wyjeżdżam do Francji, będę występował na Festival de la Vézere organizowanym przez siostrę byłego prezydenta Francji Giscarda d’Estaing, następnie jestem zaproszony na festiwal w Owernii, mam też dać kilka recitali na północy Francji. Wracam do kraju i zaczynam pracę nad inscenizacją Apolla i Hiacynta Mozarta, którą przygotuję z powstającą właśnie Gdańską Operą Kameralną. Z tym spektaklem mamy zaproszenie do Wersalu. Potem znów wyjeżdżam do Francji na recitale z Michaelem Wladkowskim, wspaniałym pianistą, Amerykaninem polskiego pochodzenia mieszkającym na stałe w Paryżu. Jestem pod wielkim urokiem tego artysty i cieszę się, że wyraził chęć współpracy. Od września do grudnia co najmniej kilka razy w miesiącu będę koncertował we Francji. Tak w skrócie wyglądają moje plany artystyczne na najbliższe półrocze.

– Kiedy Polska?

– Praca w Polsce to będzie przede wszystkim Gdańska Opera Kameralna. Będę też reżyserował kilka spektakli w Gdańsku: operę Bastien i Bastienne, na którą mam kontrakt na wyjazdy zagraniczne, oraz Kserksesa w maju przyszłego roku. Tak wygląda moja działalność na terenie kraju. Przede wszystkim uczę w akademiach muzycznych w Gdańsku i we Wrocławiu. W obu mam swoje klasy, a więc pochłania to bardzo wiele czasu. Dzielę tydzień między Wrocław i Gdańsk: poniedziałek, wtorek, środa jestem we Wrocławiu, a od czwartku do soboty na Wybrzeżu. Poza tym mam jeszcze propozycje kilku przedsięwzięć teatralnych i koncertowych. Był taki moment, że wyciszyłem swoją działalność koncertową w Polsce, było to związane z moją prywatną sytuacją. Cieszę się, że mimo to polska publiczność nadal o mnie pamięta, co, mam nadzieję, spowoduje większą moją obecność na polskich estradach, ale to czas pokaże.

– We Francji prezentuje Pan często muzykę polskich kompozytorów, m.in. Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego…

– Również Chopina, Karłowicza, Niewiadomskiego, Pendereckiego, Mykietyna… Miałem na przykład cykl koncertów, na których prezentowałem naszych kompozytorów wyłącznie od strony liryki wokalnej. Chopin jest kompozytorem uniwersalnym, doskonale znanym, Karłowicza znają bardziej od strony symfonii. Mniej jest znana, ale bardzo podobała się twórczość współczesna, np. Pawła Mykietyna. Wszystkie koncerty staram się wzbogacać o tłumaczenia tekstów, w związku z czym publiczność rozumie nie tylko nastrój oddawany w muzyce, ale również słowa. Nasi kompozytorzy zaskakują publiczność europejską, słuchacze są pełni uznania i autentycznego wzruszenia. Naprawdę nie mamy się czego wstydzić, wszyscy ci kompozytorzy są tak interesujący, że ich twórczość doskonale wypada w zderzeniu z twórczością europejską. Nie ma powodu, żebyśmy się czuli jak kopciuszek. Myślę, że świat potrafi docenić polską muzykę, a najlepszym dowodem jest publiczność, która przychodzi na koncerty i chce jej słuchać.

– Najwięcej czasu pochłania Panu działalność pedagogiczna.

– Tego bakcyla połknąłem dość wcześnie, chyba zresztą jestem „obciążony dziedzicznie” – moja mama była nauczycielką. Kocham to. Przez prawie 10 lat byłem asystentem w Akademii Muzycznej w Gdańsku u profesora Piotra Kusiewicza i profesor Alicji Legieć-Matosiuk, obserwując tych znakomitych mistrzów miałem szczęście uczyć się uczyć. Ich praca była niejednokrotnie bardzo niekonwencjonalna i zauważyłem, że im bardziej ich działanie było nietypowe, tym lepiej spełniało rolę twórczą.

Kontakt z młodym człowiekiem, któremu trzeba pewne rzeczy przekazać, wytłumaczyć, daje również niezwykle dużo pedagogowi. Dla mnie są to często sprawy oczywiste, ale żeby je przekazać, muszę wejść głęboko w siebie. W tym bardzo abstrakcyjnym działaniu, jakim jest nauczanie śpiewu, muszę znaleźć taką metaforę, takie słowa, żeby jak najlepiej trafić do danego studenta. Jest to fascynujące i bardzo inspiruje mnie do poznawania samego siebie. Praca pedagogiczna rzeczywiście pochłania masę mojego czasu i energii, ale myślę, że moi wychowankowie śpiewający w różnych miejscach na świecie są moją chlubą i jakimś przedłużeniem mojego funkcjonowania w artystycznej rzeczywistości.

Kształci Pan różne głosy, w tym także kontratenorów. Skąd wiadomo, że ktoś ma predyspozycje do śpiewania tego typu głosem? Czy młodzi ludzie zdają na studia wokalne już z zamiarem kształcenia się w tym kierunku, czy zdarza się im odkrywać w sobie takie możliwości dopiero na studiach?

– Czasami jest tak, że podczas wspólnej pracy ze studentem dochodzimy do wniosku, że u niego głos kontratenorowy jest ciekawszy, bardziej wartościowy. Ale to są rzadkie przypadki. Najczęściej na studia przychodzą panowie, którzy mają już ściśle określone predyspozycje i z nimi pracujemy nad warsztatem niezbędnym do śpiewania tego typu głosem, opanowaniem stylu i wyrobieniem osobowości potrzebnej do śpiewania określonego repertuaru. Muszę powiedzieć, że w tej chwili w Gdańsku mamy wyjątkowo dużo bardzo obiecującego narybku, ale normalnie dobry głos kontratenorowy nadający się do kształcenia to rzadkość. Trzeba mieć specyficzne predyspozycje głosowe oraz psychiczne. Na ukształtowanie tworu zwanego głosem kontratenorowym wpływa bardzo wiele czynników.

– Wspominał Pan kiedyś o chęci utworzenia specjalizacji muzyki dawnej, czy udało się zrobić coś w tej sprawie?

– Niestety, choć może malutkimi kroczkami jakoś się do tego zbliżamy. We Wrocławiu prowadzę międzywydziałową klasę muzyki dawnej, w ramach której współpracuję z wokalistami i instrumentalistami, którzy chcą dotknąć tematu muzyki dawnej. W tym roku na festiwalu na Helu wystąpił taki właśnie ansambl studentów z Wrocławia, który wykonywał muzykę dawną z wszystkimi niezbędnymi niuansami. Młodzi ludzie, dla których z początku jest to muzyka archaiczna, są do niej dosyć sceptycznie nastawieni, w momencie, kiedy zaczynają smakować jej artystyczny wyraz, uczą się ją kochać. To ich wciąga, potem nawet specjalizują się w tym rodzaju wykonawstwa.

– Jak Pan widzi możliwości pracy i rozwoju młodych kontratenorów w polskiej rzeczywistości muzycznej? Na świecie panuje wielka moda na ten typ głosu, u nas niekoniecznie… Naszych najlepszych kontratenorów częściej podziwiają melomani w Anglii, Francji, Niemczech.

– W tej chwili na szczęście powstaje wiele zespołów muzyki dawnej i one potrzebują tego typu śpiewaków. Jeżeli chce się wykonywać dzieła mistrzów tamtych czasów w sposób zbliżony do autentycznego, to obsada także musi być odpowiednia. Myślę zresztą, że głos kontratenorowy jest głosem przyszłości. Powtarzam za moim mistrzem, profesorem Eugeniuszem Sąsiadkiem, że w XXI wieku najwięcej może osiągnąć kontratenor, bo jest to głos jakby z przeszłości, który jednak na bazie XIX- i XX-wiecznej techniki możemy wykształcić i rozwinąć w sposób odpowiadający współczesnym potrzebom.

– Wielu kompozytorów współczesnych zaczęło pisać dla kontratenorów…

– Tak, kompozytorzy wykorzystują możliwości głosu kontratenorowego w bardzo specyficzny sposób, na poziomie samej tkanki ludzkiego głosu. Traktują go bardzo instrumentalnie i eksperymentalnie. Sądzę, że głosy naturalne nie są czasami w stanie sprostać tym wymaganiom, natomiast głos kontratenorowy, choćby przez samą swoją bardzo rozległą skalę, wykorzystując rejestr głowowy i piersiowy, ma możliwość osiągania zadziwiających efektów. Może nie tylko zamykać się w ambitusie głosu kastrata, ale przy nowych możliwościach technicznych, dzięki współczesnej wiedzy na temat wzbogacania głosu przez szereg alikwotów, może być bardzo wartościowym głosem operowym i współuczestniczyć w tworzeniu kreacji artystycznych. Jest fantastycznym uzupełnieniem operowego instrumentarium, a czasem nawet elementem wiodącym.

– Słyszałyśmy o kursie mistrzowskim Paula Esswooda, który odbył się w Akademii Muzycznej w Gdańsku…

– Niestety, nie byłem na tym kursie, ponieważ w tym czasie występowałem w Niemczech, śpiewałem sopranową partię w oratorium Paulus Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego. Ale później mówiono mi, że Paul Esswood był bardzo zadowolony ze wszystkich przedsięwzięć, które Akademia Muzyczna dotychczas podjęła, z poziomu studentów uczestniczących w kursie, a byli to nie tylko kontratenorzy, ale także, nazwijmy to, „normalne głosy”. Chwalił wszystkie działania Akademii za ich profesjonalność, był też zachwycony urodą młodych głosów. Dwaj kontratenorzy z Gdańska, uczniowie profesora Kusiewicza, zostali wyróżnieni zaproszeniem do udziału w kilku przedsięwzięciach przygotowywanych przez Paula Esswooda. Myślę więc, że powoli zaczynamy instalować się w tej „Europie muzyki dawnej” i to całkiem godnie.

– Wspominał Pan, że będzie reżyserował kilka spektakli operowych. W tym roku przygotował Pan już ze studentami Gdańskiej Akademii Muzycznej Juliusza Cezara Händla.

– Tak, jestem po premierze Juliusza Cezara, jednak już wcześniej realizowałem podobne rzeczy za granicą. Juliusz Cezar był spektaklem szkolnym, ale zrobionym z dużym rozmachem, nie na terenie szkoły, tylko w kościele św. Jana. Obłędna sceneria, wielkie wyzwanie inscenizacyjne. Muszę powiedzieć, że ten spektakl odniósł znaczący sukces tu, na Wybrzeżu. Sukcesem było przede wszystkim to, że młodzież występująca na scenie od początku do końca się zrealizowała, chce dalej ze mną pracować, uważa, że pomogłem im zrozumieć to, kim i w jaki sposób powinien „być” artysta-wokalista na scenie operowej, jak powinien funkcjonować i jak się „sprzedawać”. Zobaczyła, że to może być wielką pasją. To moja ogromna radość i uważam za mój sukces, że młodzi ludzie tak właśnie podchodzą do tego, co robią.

– Czyli zajęcia na wydziałach wokalno-aktorskich nie wystarczają, by przygotować śpiewaka do zaistnienia na scenie?

– Akademie muzyczne niestety nie dają studentom zbyt wielu okazji do znalezienia się na deskach prawdziwego teatru. To wielkie szczęście, kiedy uczniowie mogą w czasie studiów pod okiem osoby życzliwej przejść ten próg, później jest im łatwiej funkcjonować w teatralnej rzeczywistości, a przy okazji już w początkach życia zawodowego przekonują się o słuszności tego, co robią, sprawdzają, czy w ogóle się do tego nadają, czy temu podołają. Uzyskują podstawowe doświadczenie dotyczące bytu wokalisty na scenie. Właśnie dzięki naszemu spektaklowi Juliusza Cezara wielu młodych śpiewaków utwierdziło się po raz kolejny o przekonaniu słuszności swojego wyboru i w swoim uczuciu do śpiewania na scenie. To trzeba po prostu kochać, tu się nie da oszukać.

– Jak Pan pracuje nad przygotowaniem kolejnej roli, partii operowej i czego uczy Pan swoich studentów?

– Uczę przede wszystkim szczerości w pracy i w podejściu do pracy. Kiedy otrzymuję propozycję przygotowania nowej partii, przyglądam się całej operze, analizuję cały tekst i ten temat gdzieś tam we mnie wzbiera, gromadzi się, trawi, i albo we mnie dojrzeje i zgodzę się ją przyjąć w danym momencie mojego rozwoju, albo nie. Na to wpływa wiele czynników: nie biorę partii, które wykraczają poza ramy mojego bycia scenicznego oraz obecnych warunków głosowych. Podstawową kwestią jest dla mnie to, czy się w tej roli odnajdę, zarówno pod względem uwarunkowań wokalnych, jak i psychicznych. Stawiam sobie pytanie: czy rzeczywiście ma sens, żebym ja, z moją osobą, moim głosem znalazł się w tej roli, w tej sytuacji? Jeżeli pod tym względem moje sumienie i moje serce zostaną uspokojone, wtedy następuje żmudna praca – analiza tekstu nutowego i libretta. Lubię wiedzieć, w jakich okolicznościach, gdzie i kiedy dzieło powstawało, skąd zaczerpnięty jest temat, jaką postać mam stworzyć. To wszystko pozwala szukać różnych uwarunkowań psychologicznych, pomaga budować postać. Kompozytorzy, którzy pisali największe dzieła, byli z reguły fantastycznymi psychologami. U nich wszystko się ze sobą stapia, energia stanów emocjonalnych jest cudownie zaklęta w nutach. Analiza psychologiczna pozwala bliżej dotknąć pewnych spraw czysto muzycznych, zbliża mnie do prawdy i umożliwia dotarcie do rzeczy, do których inaczej bym nie dotarł. Spojrzenie przez ten pryzmat staje się często kluczem do różnych skomplikowanych kwestii.

– Pamiętamy Pana z wielu kreacji w operach Mozarta, Monteverdiego i Landiego, które stworzył Pan na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej, ale były też w Pana karierze inne partie, których w Polsce niestety nie mieliśmy okazji usłyszeć. Mógłby Pan coś o nich opowiedzieć?

– Tak, to była przede wszystkim muzyka romantyczna – inne podejście do rodzaju dźwięku, wymagające też innego doświadczenia i rozwoju głosu, który zmienia się, dojrzewa. Mój głos przecież zmienił się od czasu, kiedy słyszałyście mnie Panie w operach Mozarta, solidnie spoważniał, nie jest to już głos młodzieńca, ale dojrzałego mężczyzny. Jeśli zresztą w ogóle mogę mówić sam o swoim głosie, to zawsze był to jednak głos męski, mężczyzny obdarzonego takim akurat wyjątkowym jego rodzajem. Jednym może się to podobać, innym nie, ja mogę się bronić przede wszystkim środkami artystycznymi. Gusty są różne, ale sądzę, że jeśli przede wszystkim będę się starał mieć w sobie prawdę artystyczną, to słuchacz i widz będzie wtedy bardziej „za”, bardziej skłonny zaakceptować moje istnienie na scenie.

Mój głos predestynuje mnie teraz raczej do śpiewania utworów, w których nie jest potrzebna technika renesansowa, barokowa czy nawet klasyczna, tylko technika romantyczna, bo siła mojego głosu, kolor i barwa bardziej pasują do takiego właśnie repertuaru. Na pewno nie nadaję się już do śpiewania partii typu Aminta w Il re pastore. To już nie ten rodzaj głosu. Natomiast Sekstus w La Clemenza di Tito, Cecilio w Lucio Silla to są te postaci, które dziś bardziej pasują do mojego głosu, podobnie jak Idamante w Idomeneo, re di Creta. A potem szukamy dalej: na pewno będzie to Oktawian w Kawalerze srebrnej róży. Właśnie mam propozycję, żeby w tym spektaklu zaistnieć. Toczą się też bardzo poważne rozmowy z moimi agentami dotyczące mojego udziału w wystawieniu opery Giacomo Meyerbeera Il crociato in Egitto. Jest tam piękna partia Aureliana – ostatnia partia w literaturze operowej napisana dla kastrata. To rola, która na obecnym etapie mojego rozwoju świetnie by mi odpowiadała. Jest jeszcze wiele innych partii, które mógłbym teraz śpiewać, oczywiście nie w Polsce, bo tego repertuaru u nas zupełnie się nie wystawia, a szkoda. To jest zupełnie inny, fascynujący świat wyobraźni muzycznej, ale… Cóż robić, żyjemy w takich czasach, mamy taką, a nie inną politykę repertuarową, trzeba się z tym pogodzić. Mam to szczęście, że gdzieś tam dostrzega się moje umiejętności, dostrzega mnie takiego, jakim jestem, i korzystam z tego. Rozwijam się, co z jednej strony jest ciekawe, z drugiej, zmienia moje możliwości. Na przykład, kiedy trochę pośpiewam rzeczy typowo werystycznych, to potem trudniej jest mi wrócić do repertuaru bardziej wysublimowanego. Aparat głosowy też ma swoje niuanse, mięśnie pracują, powiększają się i potem trudniej jest wrócić do bardzo delikatnych, bardzo subtelnych dźwięków – tak jak silną, umięśnioną ręką trudniej jest uchwycić jakieś drobiny. Coś kosztem czegoś. Z drugiej strony, jest to naturalna kolej rzeczy, tak jesteśmy stworzeni i tak to wygląda, szczególnie u wokalistów. Na początku zajmujemy się partiami młodzieńczymi, zwiewnymi, pasterskimi, a poprzez sumę własnych doświadczeń, dojrzewania, zmieniamy się i my, i nasz głos.

– Idealne byłyby też teraz duże, bohaterskie partie Händlowskie, na przykład Rinaldo…

– Oczywiście, mam właśnie propozycje zaśpiewania Rinalda, Kserksesa i Ariodanta. To wszystko przede mną. Poza tym jest jeszcze spuścizna Niccolo Jomellego – w przyszłym roku wyjeżdżam na Martynikę, gdzie będę reżyserował i występował w jednej z jego przepięknych oper. Są też opery Johanna Adolpha Hassego – Towarzystwo Hassego jest zainteresowane współpracą ze mną. Warto przypomnieć, że to Farinelli był pierwszym wykonawcą wielu jego dzieł. Myślę, że to jest również bardzo kusząca propozycja, z której będę chciał skorzystać, jeżeli wszystko się powiedzie.

– Jak pracuje Pan nad głosem przygotowując go do występu? Ma Pan podobno własną technikę rozgrzewania głosu?

– Przyjaciele, gdy obserwują mnie z boku, twierdzą, że oni dawno by zostawili to całe śpiewanie. Mówią: Boże, ile ty się musisz namęczyć! No, ale to, co więcej kosztuje, jest też więcej warte. Poza tym już się do tego przyzwyczaiłem i brak mi tego, jeśli przez jakiś czas nie pracuję. Czuję się też nieuczciwy, jeśli przed koncertem nie popracuję trochę nad głosem. W tej chwili nie ćwiczę już codziennie, bo z wiekiem pracę trochę zastępuje doświadczenie, jednak głos wymaga właściwie nieustannych ćwiczeń. Jest to przecież praca mięśni, a one mają to do siebie, że uwielbiają leniuchować i trudno je później zmusić do pracy, tym bardziej, że nikt z nas nie staje się coraz młodszy… Jeżeli więc mam przed sobą perspektywę koncertu, to przez dwa – trzy tygodnie wcześniej naprawdę intensywnie pracuję. W zasadzie trzeba temu podporządkować całe życie: po wstaniu mruczanda, delikatne rozbudzanie głosu, a potem ćwiczenia. Moi sąsiedzi żyją nadzieją, że wyjechałem, pojechałem na wieś itd., bo dla osób słuchających tego z zewnątrz jest to chyba nawet przykre. Jeśli w pewnym momencie muszę sobie „skleić” dwa dźwięki i coś nie wychodzi, to czasem to trochę trwa: wciąż je powtarzam, a wszyscy w tym czasie wyprowadzają się z domu. Ale kiedy już głos się pozbiera, wtedy wracają i słuchają. To musi potrwać jakieś trzy – cztery dni, jeśli długo nie śpiewałem. Takie cztery dni to koszmar, także dla mnie, bo często zaczynam sądzić, że już nie mam głosu itp. Poza tym nie uważam się za człowieka, który zjadł wszystkie rozumy. Mam swoją panią profesor, do której jeżdżę i która mnie nadal kontroluje. Wiem z własnego doświadczenia, że mogę komuś innemu pomóc, kogoś poprawić, ale nie samego siebie – śpiewak sam siebie nie słyszy. Kiedy przygotowuję jakąś nową, trudną rzecz, wydaje mi się, że mam kryzys, to dzwonię: Pani profesor, ja nie umiem, ja nie mogę… No to przyjedź, zobaczymy. I wtedy pani profesor „przestawia ze mną tę szafę”, która wydawała się taka ciężka. Sądzę, że mój głos dlatego jeszcze funkcjonuje, że jest pod stałą kontrolą, co jakiś czas zbiera się i porządkuje. To jest instrument, który zmienia się, jest przecież organiczny, związany z człowiekiem. Żeby się nie pogubić, trzeba mieć kogoś, kto cały czas będzie cię naprowadzał na dobrą drogę, uczył nowych odczuć, bo śpiewanie to nie jest rzemiosło, którego raz można się nauczyć i wystarczy na całe życie. To jest walka ze zmianami, opanowywanie ich i oswajanie.

– Czy Pana synowie kontynuują rodzinną tradycję i uczą się muzyki?

– Nie, bo nie mają w tym kierunku zainteresowań. Do muzyki nie można nikogo zmuszać. Owszem, słuchają muzyki klasycznej i nawet potrafią ocenić i docenić pewne wartości, ale sami nie garną się do jej wykonywania, mają inne zainteresowania, a ja to szanuję. Być może kiedyś zechcą jeszcze rozwinąć swoje umiejętności i predyspozycje, bo obaj mają głos, słuch i, powiedziałbym, ponadprzeciętne poczucie rytmu. Ale z drugiej strony, może wystarczy tych muzyków w rodzinie: ja jestem śpiewakiem, żona pianistką, szwagierka wybitną pianistką, szwagier wybitnym flecistą. Dobrze, że synowie potrafią uszanować, że ktoś ćwiczy, potrafią znaleźć się w tej sytuacji, ale sami nie chcą w tym brać udziału.

– Wspomniał Pan kiedyś w jednym z wywiadów, że interesuje się Pan tańcem, także patrząc na Pana na scenie ma się wrażenie, że ta dziedzina sztuki nie jest Panu obca.

– Mam przygotowanie baletowe i gdyby moje losy potoczyły się inaczej, być może zostałbym tancerzem, a nie śpiewakiem. Taniec jest moim drugim życiem, tak jak śpiew jest pierwszym. Kocham i uwielbiam taniec w każdej postaci: balet klasyczny, taniec współczesny, dyskotekowy i każdy inny. Dla mnie ruch, mowa ciała jest czymś. kosmicznym, nie znajduję innego słowa na określenie tego, co czuję. Chyba dlatego to teatr daje mi możliwość wyrażenia siebie. To pewnego rodzaju wejście w odrealniony świat, gdzie poprzez mowę ciała i śpiew mogę się od początku do końca zrealizować. Sam taniec w tym, do czego doszedł na przykład w dworskim balecie francuskim, jest niesamowity. Właśnie po raz kolejny jestem pod wrażeniem filmu Le roi danse. To prawdziwy majstersztyk, nie mogę zrozumieć, czemu w Polsce jest on tak trudno dostępny. Trudno wprost oderwać od niego oczy, jest zrobiony z niesłychanym pietyzmem, po prostu obłędny! Dodatkowo teraz jestem właśnie po zderzeniu z tą kulturą, byłem goszczony w różnych chateaux, byłem w Wersalu, dotykałem tej historii, a wkrótce z Gdańską Operą Kameralną jako pierwszy polski zespół operowy mamy wystąpić w samym Wersalu z Apollem i Hiacyntem! Już chodzę maksymalnie „nakręcony” perspektywą, że dotkniemy czegoś tak niepospolitego, już zaczynają we mnie kipieć pomysły na realizację.

– Jest jedna Pana płyta z ariami i duetami Mozarta, brał Pan także udział w nagraniu Requiem dla mojego przyjaciela Zbigniewa Preisnera, jest też płyta zrealizowana na jubileusz PWM. Czy są szanse na kolejne?

Były też nagrania dokonane z Jackiem Urbaniakiem, kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem, niestety nie ujrzały światła dziennego. Natomiast może w przyszłym roku uda mi się coś nagrać, właśnie toczą się rozmowy w sprawie kilku płyt. Mam nadzieję, że na fali moich występów we Francji coś się urodzi, bo pojawiło się zainteresowanie ze strony kilku solidnych wytwórni zagranicznych. Nie chcę jednak więcej zdradzać, żeby nie zapeszyć.

– Telewizja ARTE kręci o Panu film dokumentalny zatytułowany Sopranista, możemy dowiedzieć się więcej na ten temat?

– Jest to film, który kręci Program 2 Telewizji Polskiej wspólnie z telewizją ARTE. Film ma udokumentować moje funkcjonowanie w rzeczywistości artystycznej, to, kim jestem, czego dokonałem w swoim życiu, czym się zajmuję. Czuję się bardzo wyróżniony, że ktoś w ogóle pomyślał o tym, żeby moją pracę utrwalić. Premiera jest przewidywana na 2005 rok. Reżyseruje go jeden z najwybitniejszych polskich dokumentalistów Grzegorz Siedlecki, czym też czuję się wyróżniony. Zobaczymy, jak to wypadnie, sam jestem ciekaw. Członkowie ekipy telewizyjnej towarzyszyli mi na przestrzeni całego roku, byli przy przygotowaniach do Juliusza Cezara, koncertach w Polsce, na moich lekcjach, koncertach zagranicznych i przy pracy z wybitnymi muzykami, których miałem okazję ostatnio spotkać. No i przyjechali teraz do Helu, więc i helski festiwal będzie w jakiś sposób udokumentowany.

– Kolejnym zadaniem, jakie przed Panem stoi, jest stworzenie Gdańskiej Opery Kameralnej.

– Ma to być miejsce, w którym młodzi artyści będą mogli stawiać pierwsze kroki na scenie, uczyć się zawodu, związanej z nim odpowiedzialności za powierzoną do przygotowania partię, poczuć smak bycia w teatrze, a także wykonywać ciekawy repertuar. Mają to być młodzi utalentowani ludzie, zarówno jeśli chodzi o śpiewaków, jak i członków orkiestry. Będą to laureaci międzynarodowych konkursów i wybitni studenci – młode osobowości artystyczne. Przy okazji tych ich pierwszych kroków na deskach scenicznych chciałbym bardzo pokazać zarówno w kraju, jak i za granicą, że mamy wspaniałych młodych ludzi, naprawdę świetnych młodych wokalistów, że pod tym względem nie ma absolutnie żadnego kryzysu, o którym tyle się mówi. Liczę na pasję tych młodych ludzi, która potem, nie wiem czemu, zanika. Tę pasję i radość z wykonywania powołania, jakim jest śpiewanie, chciałbym w nich jeszcze podsycić. Jeśli się uda, to później zostaje na lata, pomaga realizować się na kolejnych szczeblach kariery. Najważniejsze, żeby nie dali sobie zabrać pasji. Straszne jest, gdy artysta wychodzi na scenę, bo musi, nie ma w nim radości, a właśnie to powinno go wyróżniać wśród innych ludzi.

– Czym dla Pana jest muzyka?

– Bardzo pomaga mi w odnajdywaniu się w rzeczywistości. Muzyka, jak każda prawdziwa sztuka, jest prawdą, a w naszym świecie, tak skażonym powierzchowną, „pokemonową” pianką prawda jest bardzo potrzebna. Walka o tę prawdę jest bardzo trudna i niewdzięczna, to walka z narzucaniem nam plastykowego zewnętrznego świata, ale cóż – tylko szlachetne ryby płyną pod prąd. Im częściej bywam gdzieś w świecie, wykonując dzieła kompozytorów europejskich, tym częściej stwierdzam, że nie mamy się czego wstydzić. Ale po to, żeby iść dalej, trzeba wiedzieć, skąd się jest, co się posiada i trzeba to szanować.

Dziękujemy bardzo za rozmowę.

rozmawiały Katarzyna K. Gardzina i Katarzyna Walkowska


Dyskografia:

  • Felix Mendelssohn-Bartholdy: Oratorium „Paulus”, Warszawski Chór Międzyuczelniany, Orkiestra Filharmonii Lwowskiej, Dariusz Paradowski, Jolanta Rzewuska, Piotr Kusiewicz, Leszek Skrla, Michał Dąbrowski, dyr. Janusz Dąbrowski, 1994 r. 2 Audio
  • Dariusz Paradowski: Arie i duety operowe W. A. Mozarta, Dariusz Paradowski, Agnieszka Kurowska, Orkiestra Kameralna Warszawskiej Opery Kameralnej, Warszawska Sinfonietta dyr. Dariusz Waszak, Zbigniew Graca, Mieczysław Nowakowski, Tadeusz Wicherek; Pro Musica Camerata, PMC 011A, 1995 r.
  • Polska muzyka współczesna: Witold Lutosławski Uwertura smyczkowa, Grażyna Bacewicz Divertimento, Marek Stachowski Divertimento, Krzysztof Penderecki Sinfonietta per archi, Henryk Mikołaj Górecki Koncert na klawesyn i orkiestrę smyczkową, Tadeusz Baird Trzy pieśni, Wojciech Kilar Orawa, Sinfonietta Cracovia, Władysław Kłosiewicz, Dariusz Paradowski, dyr. Robert Kabara, PWM 1996 r.
  • Zbigniew Preisner: Requiem for my friend (Requiem dla mojego przyjaciela), Elżbieta Towarnicka, Dariusz Paradowski, Piotr Łykowski, Piotr Kusiewicz, Grzegorz Zychowicz, Mariusz Kolluch, Marek Moś, Arkadiusz Kubica, Łukasz Syrnicki, Piotr Janosik, Bogusław Pstraś, Jan Szypowski, Jan Pilch, Warszawski Chór Kameralny, dyr. Roman Rewakowicz i Elżbieta Towarnicka, Piotr Łykowski, Dorota Ślęzak, Jacek Ostaszewski, Leszek Możdżer, Jerzy Główczewski, Sinfonia Varsovia dyr. J. Kaspszyk, New Music/Erato DDD 3984-24196-2, 1999 r.