Trubadur 1,2(38,39)/2006  

Is spending far more than any other country on the world stage in terms of defense. The cialis generico 50 mg simulation model is called the cost effectiveness model (cem). Stromectol rezeptfrei bestellen, vornehmlich am markt in der nacht.

She then attended manchester university (where she graduated with a 3rd class degree in law and philosophy), and subsequently attended kingston university in surrey (where she graduated with a 2:1 b.a. The fast food giant recently announced an agreement to build an iconic new outlet in brooklyn, new york, bringing with it https://hotel90.it/88024-comprare-viagra-on-line-e-reato-45558/ jobs and a new national restaurant chain for the local community. If you would like to share an example of a similar product that you created with this design or if you have your own design idea or prototype, please do come to our design competition:.

Eugeniusz Oniegin na deskach La Scali

Przed kilkoma laty nasza telewizja wyemitowała przedstawienie Eugeniusza Oniegina zarejestrowane na Glyndebourne Festival Opera. Przedstawienie, mówiąc delikatnie, niezbyt udane, ale dla nas interesujące z powodu wykonawcy partii tytułowej – Wojciecha Drabowicza. O tym, że mediolański Oniegin jest przeniesieniem tamtego właśnie spektaklu, dowiedziałem się dopiero na miejscu i wiadomość ta raczej mnie nie ucieszyła. Mam wrażenie, że reżyser Graham Vick, chcąc pokazać XIX-wieczną Rosję z jej wnętrzami, obyczajami, tańcami, miast sięgnąć do źródeł, postanowił zaufać swojej intuicji. Efekt jest taki, że całe dwa akty rozgrywają się na deskach. To, że podłogi w skromnym dworku Łarinów są z prostych, pomalowanych tylko desek, oczywiście nie dziwi. Trudno mi natomiast zrozumieć, dlaczego takimi deskami wyłożony jest w I akcie cały ogród, hen aż po oddalone łany zboża. Spacerując po owych deskach Tatiana poznaje Oniegina. Na tych samych deskach dostaje od niego kosza. Deskami tymi wyłożona jest stodoła, w której, opierając się o niewielki snopek słomy, Leński czeka nad ranem na przyjaciela, z którym ma się strzelać. Gdy Oniegin nieco spóźniony zjawia się wreszcie, obaj przeciwnicy wychodzą na zewnątrz. W czasie pojedynku nie są widoczni dla widza, który w oczekiwaniu na wystrzał przez otwarte drzwi ma okazję zobaczyć, że plac przed stodołą również wyłożony jest deskami. Deski tam, gdzie powinna rosnąć trawa, to dziwny pomysł, ale nie mniej dziwi mnie to, że w czasie balu u Łarinów jeden z gości, noszący mundur oficerski, zabawia damę rozmową, stojąc przy niej w czapce na głowie. Stoi tak, niedbale gestykulując dłonią, przez jakieś 5-6 minut, czyli tyle, ile trwa walc. Czapa jest wysoka, futrzana i można powiedzieć – bardzo malownicza, ale w salonie bardzo nie na miejscu. W spektaklu, który widziałem w telewizji, tej postaci nie było. Być może kamera jej nie zarejestrowała, a może jest to po prostu inicjatywa włoskiego realizatora. Tak czy owak, pomysł niefortunny. Generalnie, jeśli chodzi o nakrycia głowy, czy też mówiąc szerzej o stroje, np. chłopów, można śmiało powiedzieć, że Graham Vick ma pojęcie dosyć mgliste na temat realiów tamtego okresu. Zabawnie wyglądał też (tu ukłon w stronę choreografa – Rona Howerla) taneczny korowód utworzony przez żniwiarzy. To naprawdę nie tak powinno wyglądać. Ale w końcu, pomijając te wszystkie szczegóły, jeśli reżyseruje się spektakl, to można podejść do problemu tradycyjnie. Wtedy w ogrodzie zamiast desek jest trawa, a za stodołą można robić różne inne czynności, ale nie pojedynkować się. Można też zrobić przedstawienie niekonwencjonalne, ale do tego potrzebny jest oryginalny pomysł. Tego pomysłu Graham Vick chyba nie miał. Jedyna odbiegająca od przeciętności scena to bal u księcia Griemina. Reżyser – podobnie jak w warszawskim Onieginie M. Treliński – chciał w polonezie pokazać satyryczny wizerunek środowiska bywalców salonów. Widzimy kawalerów poprawiających grzebieniem fryzury i lustrujących salę oraz panny mdlejące z wrażenia i podnoszące się po chwili. Wszystko powtarza się kilkakrotnie i – co warto zauważyć – wreszcie nie dzieje się na deskach. Podłogi w pałacu księcia Griemina wyłożone są przypominającym posadzkę linoleum. Nie ukrywam, że w tej chwili pomyślałem bardzo ciepło o warszawskim Teatrze Wielkim. Ostatnia scena opery, a więc rozmowa Tatiany z Onieginem, kończy się trochę inaczej, niż zazwyczaj bywa. Wyrzuciwszy z siebie: Żegnaj na wieki! Tatiana, zamiast wybiec z komnaty, siada na krześle, odwracając się plecami do Oniegina. Daje mu tym sposobem do zrozumienia, że przestał dla niej istnieć. Pomysł niezły, bo nowy, ale to za mało, by zmienić ocenę tego nieciekawego przedstawienia. Oniegin, widząc plecy Tatiany, przybiera idiotyczną pozę, mającą, jak sądzę, wyrazić tragizm sytuacji. Cofa lekko uniesioną lewą nogę do tyłu, zaś prawą rękę wyciąga ku przodowi. W tej pozycji zastyga przez chwilę, niczym pomnik romantycznego bohatera, aż do momentu, gdy zasłoni go opadająca kurtyna. Obejrzałem raz jeszcze zapis przedstawienia z Glyndebourne. Wojciech Drabowicz tak się nie zachowywał.

Na koniec kilka słów o stronie muzycznej. Tu ocena będzie się diametralnie różnić od tego, co dotychczas napisałem. Właściwie nie było słabych punktów. Doskonali Tatiana Monogarowa – Tatiana, Annamaria Popescu – Olga, Albert Schagidullin – Oniegin, Wsiewołod Griwnow – Leński i Leonid Zimnenko – Griemin to doborowy zespół wykonawców. Do tego – choć to niewielka rola – cudowny, soczysty bas Aleksandra Teligi w partii Zareckiego. Również chór żniwiarzy brzmiał jak u Aleksandrowa. Orkiestrę sprawnie poprowadził Władimir Jurowski. Warto było, jeśli nie zobaczyć, to z całą pewnością usłyszeć to przedstawienie. Po opuszczeniu teatru przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie zaczekać przy wyjściu dla artystów na Aleksandra Teligę, aby mu pogratulować i ewentualnie uzyskać dedykację dla Trubadura. Biorąc pod uwagę dość późną porę i – co tu kryć – raczej skromne zasoby, zdecydowaliśmy się wracać do domu. Może następnym razem.

Henryk Sypniewski