Trubadur 1,2(38,39)/2006  

The discovery of avermectin for the treatment of heartworm disease in sheep originated in 1973 after dr. If you need to buy oracea online from https://rvuetersen.de/28946-levitra-günstig-kaufen-6327/ a pharmacy you can find one on this site, in our category called "prescription-only pharmacies", such as gnc, cvs pharmacy, walgreens, rite aid, and more. Eczane zaczną obowiązywać z powodu nowych konfliktów z ich sąsiadami.

It is most often used as a part of combination therapy, such as with oral antibiotics. Ivermectin should only be used if it has been prescribed http://squash.asso.mc/21372-prezzo-basso-xenical-120-mg-olanda-38421/ by your veterinarian. Food and drug administration (fda) in 1996 as a treatment for the opioid overdose.

Rzeczy dobre, rzeczy złe mieszają się, mieszają się…
Kandyd Bernsteina w Dużej Auli Politechniki Warszawskiej

W 35 numerze Trubadura kończyłem relację z łódzkiego Kandyda Leonarda Bernsteina wyrażeniem obawy, że prawdopodobnie więcej tego dzieła na scenie nie zobaczę. Na szczęście okazałem się złym prorokiem. Ledwo upłynęło dziewięć miesięcy od polskiej premiery tego utworu, a zdążył on już nie tylko mieć w Łodzi około dziesięciu przedstawień, lecz zawędrował także do Warszawy, tym razem w oryginalnej wersji językowej. Koncertową wersję tego dzieła (teoretycznie semisceniczną, w praktyce sprowadzało się to do zmian strojów i nakładania masek) wykonano mianowicie 25 marca 2006 w Dużej Auli Politechniki Warszawskiej w ramach cyklu koncertów „Wielka Muzyka w Małej Auli” (widać tu jakąś sprzeczność? Wynika ona stąd, że Mała Aula okazała się za mała dla dzieł takiego rozmiaru jak Kandyd czy Carmina Burana i koncerty te organizuje się w Dużej).

ORGANIZACJA KONCERTU

Od razu niespodzianka: miejsca są nienumerowane, ale widzowie, którzy kupili wejściówki, mogą siadać wyłącznie na licznych krużgankach otaczających aulę. Czy przypadkiem ktoś nie zapomniał poinformować o tym przy kupnie? A może nawet – nie śmiem marzyć – napisano by to wyraźnie na wejściówkach? Zresztą, przepis okazał się martwą literą: kogo nie wpuszczono głównymi schodami, dostawał się do auli z drugiej strony, i to na dwa sposoby – windą lub schodami przeciwpożarowymi. A i tak na sali były wolne miejsca (w przeciwieństwie do zapchanych ludźmi krużganków, co jest najlepszym dowodem, że systemu tego nie obmyślała szczególnie mądra głowa).

Skądinąd zresztą nie był ten Kandyd szczególnie w mediach promowany (nie zauważyłem ani jednego reklamującego go afisza, który nie znajdowałby się w promieniu pięciuset metrów od gmachu Politechniki), ale może to element przemyślanej strategii marketingowej, żeby widzów nie było za dużo… Trudno natomiast doszukać się tej strategii w kwestii (darmowych) programów koncertu, które rozłożono w połowie schodów prowadzących do auli, zyskując tym samym pewność, że nikt z niewpuszczanych tymi schodami widzów „krużgankowych” ich nie znajdzie.

Skoro już o programach mowa… Wiktor Kijanka w Tajemnicy zielonej pieczęci narzekał niegdyś: Jak można poprawnie napisać o tych kmieciach, którzy przeszli rzekę w bród i nie zmoczyli bród, a do tego zmyli z nóg swych brud? Ponieważ w programie nie wymieniono osoby, która zajmowała się opracowywaniem zawartego w nim tekstu, mniemam, że był to właśnie Kijanka – w libretcie (to znaczy jego partiach śpiewanych, bo tylko one znalazły się w programie) ani razu nie napisano poprawnie słowa „brud”. Zawsze przez „ó”. Liczba błędów jest zresztą dużo większa – ktokolwiek przepisywał to libretto, nie ma pojęcia o interpunkcji, a bezlik literówek przygnębia. W dodatku nie okazano nawet tyle przyzwoitości, by podać nazwisko tłumacza.

I na koniec – gdyby koncertu nie rozpoczęto z dziesięciominutowym opóźnieniem, a pan prorektor ds. studenckich Politechniki Andrzej Jakubiak nie miał akurat weny na przemówienie trwające dokładnie 25 minut, raczej na pewno starczyłoby z nawiązką czasu na przerwę między aktami, beztrosko przez organizatorów zwidowaną. O czym raczyli poinformować widzów ustami Kolbergera gdzieś w połowie aktu pierwszego.

ORKIESTRA I CHÓRY

Przyznam, że nie liczyłem chórzystów (wystawionych wspólnymi siłami kilku warszawskich uczelni), ale oceniam ich liczbę na co najmniej 250. Był to w każdym razie chór potężny i nadawałby się nawet do Wagnera. W dodatku, mimo braku wspólnej struktury organizacyjnej, zgrany był dużo lepiej niż mniejszy przecież i mający więcej czasu na próby zespół podopiecznych Jaszczaka w Łodzi. Ba, niemałą część jego kwestii dało się nawet zrozumieć!

Moim zdaniem zresztą to właśnie chór zaoferował widzom większość najpiękniejszych momentów w przedstawieniu – jak choćby prześliczne Bon Voyage, niesamowite wyśpiewanie furii tłumu w Auto da fe i mój prywatny faworyt, a mianowicie kantata Westfalio, sieg heil! Tekstu tylko pięć linijek, więc fragment króciutki, ale w nim tak bachowskie i jednocześnie groźne brzmienie – jakby chór dotknął na chwilę absolutu…

Orkiestra krakowskiej Akademii Beethovenowskiej wydawała się przy nim ciut przymała jak na dzieło o takich wymaganiach. Gdyby zresztą tylko się wydawała, problemu nie byłoby; rzecz w tym, że (zwłaszcza w pierwszym akcie) nie potrafiła zagrać dość głośno, by uwydatnić różnice między poszczególnymi składnikami muzycznej tkanki. Uwerturę, opierającą się wszak na szybkich zmianach brzmień i „przerzucaniu się” poszczególnymi melodiami pojawiającymi się potem w trakcie spektaklu, zmasakrowano w ten sposób niemal całkowicie. Potem orkiestra jakby się rozkręcała, by gdzieś w okolicach sceny auto da fe uzyskać odpowiednie dla akustyki sali brzmienie… Trudno mi oceniać, jaki był na to wszystko wpływ sztuki dyrygenckiej Łukasza Borowicza.

WYKONAWCY

Wysoki dźwięk – pisk – wysoki dźwięk – pisk. Tak wyglądała aria koloraturowa Kunegundy w wykonaniu Jeannette Bożałek, obsadzonej w partii tragicznie wręcz nieodpowiedniej dla jej cichego i nieodpornego na forsowanie głosu (pozostałe jej arie, z wyjątkiem duetu ze Staruszką, też wypadły nieszczególnie – zwłaszcza w Life’s Absolute Perfection tekst utonął w powodzi pisków).

Więcej aż tak tragicznych pomyłek w obsadzie nie było, generalnie jednak moim zdaniem dość dużo solistów obsadzono w partiach zbyt dla nich trudnych lub z innego powodu dla nich niepasujących. Dotyczy to po pierwsze Małgorzaty Pańko w roli Staruszki (za mała nośność głosu), po drugie Katarzyny Krzyżanowskiej w roli Pakity (jak wyżej), w dużo mniejszej na szczęście mierze Leopolda Stawarza (Pangloss/Marcin – w pierwszym akcie nienadzwyczajny, potem jednak wzniósł się na wyżyny kunsztu w arii Marcina) i Rafała Bartmińskiego (Kandyd). Przyznam, że nie podejmuję się oceniać Łukasza Rosiaka (Maksymilian/Marynarz), bo nie wiem, czy słaba słyszalność jego głosu nie wynikała przypadkiem z przyjęcia przez solistę zakładu, że podczas koncertu będzie stał możliwie jak najdalej od mikrofonu – nie wiem, jak sobie jego oddalenie odeń inaczej tłumaczyć. Za to Jan Ciesielski w roli Vanderdeura, Ragotskiego i Gubernatora (oraz kilku innych) był absolutną gwiazdą tego Kandyda – piękny, mocny głos docierający do najdalszych zakątków sali. I jeszcze całkiem niezła gra aktorska.

Dlaczego ja dotąd nie znałem tego śpiewaka? Z zamieszczonego w programie biogramu wynikałoby, że obok np. Beczały czy Woronieckiego kolejny Polak podbija zagraniczne sceny operowe, podczas gdy my importujemy zagraniczne „talenty” częstokroć drugiej, a nawet trzeciej świeżości…

KOLBERGER, CZYLI JAK NIE ORGANIZOWAĆ KONCERTÓW

Pomysłodawcę zaproszenia Krzysztofa Kolbergera do roli narratora oddałbym chętnie w ręce Wielkiego Inkwizytora. Kudy tam, że (aktor, nie pomysłodawca) zamiast – co miał robić – streszczać partie libretta, koncentrował się głównie na opowiadaniu swoich (różnego lotu) dowcipów, bo i libretto czytał chyba (jak można było wywnioskować ze streszczenia) dość nieuważnie. Gorzej, że – czego jestem absolutnie pewien – nie miał ani jednej próby z orkiestrą. Ponieważ to Kolberger mówił, jaki fragment ma zostać teraz wykonany, podejrzewam, że za jego to sprawą widzowie nie usłyszeli przewidzianej w programie medytacji Kandyda Mój mistrz mnie uczył, bo aktor zgubił ją w notatkach. Uważam tak, ponieważ podobny kuriozalny wypadek miał miejsce przy kończącej pierwszy akt pieśni żeglarskiej. Kolberger zapowiada: A teraz jesteśmy w Buenos Aires. Kunegunda wpadła w oko gubernatorowi… Borowicz zeskakuje z podium i tłumaczy Kolbergerowi, że w międzyczasie ma być jeszcze kwartet. Kolberger się bardzo dziwi, bo nie miał tego w swoich zapiskach, i powstaje pięciominutowe zamieszanie. Nie wiedział zresztą też o przewidzianej przerwie na nastrojenie instrumentów i o paru innych rzeczach.

Wspomnieć należy przy tej okazji, że z Kandyda i bez Kolbergera sporo wycięto – między innymi powtórkę arii Gubernatora, wenecki tercet Kunegundy, Kandyda i Staruszki czy ostatnią arię Panglossa (Panna z toczkiem, panna z loczkiem) – ale te cięcia można od biedy usprawiedliwić faktem, że melodycznie stanowiły one w większości powtórki śpiewanych już arii. No i chęcią wtłoczenia koncertu w dwie i pół godziny (z czego i tak zmarnowano czterdzieści minut dzięki wspomnianym już opóźnieniom i przemówieniom).

PODSUMOWANIE

Dużo niedociągnięć miał ten Kandyd. Jak na mój gust ciut za dużo – zarówno od strony organizacyjnej, jak i artystycznej. Byłem na nim sam, bo z różnych powodów nie mogły przyjść namawiane przeze mnie na dzieło Bernsteina osoby – i prawdę mówiąc, przez kilka pierwszych arii, chyba do kantaty Westfalio, sieg heil!, cieszyłem się, że nie przyszły, bo wstydziłbym się przed nimi za poziom wykonania tego świetnego utworu.

A potem stwierdziłem, że jednak powinny żałować. Rozkręciła się orkiestra, rozkręcili się wykonawcy, chór pokazał naprawdę wysoką klasę i doszedłem do wniosku, że mimo znacznej liczby wpadek koncert ten był wydarzeniem, aczkolwiek politechniczny Kandyd od żadnej (poza chóralną) strony nie przeważa nad wersją łódzką, a często takiego porównania w ogóle nie wytrzymuje. Rozliczać jednak z takich wpadek można wtedy, gdy dane dzieło jest już na dobre zakorzenione na polskich scenach; a choć mam wrażenie, że znaczną część pracy organizatorzy wykonywali na łapu-capu, należy im się uznanie nie tylko za pionierski pomysł pokazania Warszawie dzieła Bernsteina, lecz również za samo stworzenie widzom możliwości obcowania z utworem najwyższego lotu.

Choć pewnie nie jestem obiektywny, bo dla mnie Kandyd powoli staje się dziełem jednym z najważniejszych, magicznym nieomal. A za pokazanie mi kolejnego tropu składam specjalne podziękowania chórmistrzom – paniom Bogdanovitch i Mackiewicz oraz panom Dąbrowskiemu i Zimnickiemu.

Tomasz Flasiński

PS A jednak proroctwo okazało się nie być bezpodstawne. Na kilka dni przed prezentacją łódzkiej inscenizacji utworu Bernsteina w ramach kolejnego Bydgoskiego Festiwalu Operowego Teatr Wielki w Łodzi ogłosił, że będzie to ostatnie przedstawienie jego Kandyda. Ile miał on łącznie przedstawień? Dziesięć? Pozostaje życzyć Kazimierzowi Kowalskiemu, by w miejsce zdejmowanych z afisza przedstawień pojawiały się nowe – i lepsze, zarówno pod względem dobieranych tytułów, jak i poziomu wykonania oraz reżyserii. Niestety, choćbym na poparcie takich perspektyw opublikował w Trubadurze nie jedną, a dziesięć wróżb, wnioski z lektury przedstawionych w prasie przez dyrektora Kowalskiego wstępnych zapowiedzi na kolejny sezon każą być co najmniej sceptycznym w tej mierze…