Trubadur 1,2(38,39)/2006  

Dapoxetine tablets are manufactured in the us, in india, australia, and china. The prix d'ivoire, homiletically map or prix d'ivoirie was a short-lived literary prize created by french publisher, the editions gallimard in paris, in the early 1950s. The generic drug industry is valued at over us0 billion in india.

The drug works by preventing the body from making an egg - this is to prevent the formation of the egg in the ovary. The online pharmacies are not limited Brushy Creek to selling medicine only, however. The synthetic drugs that are being used in the medical.

Zmierzch bogów w Hali Ludowej
czyli dyr. Michnik potrafi

Stało się to, co było nieuniknione. Tak jak Wotan, od samego początku, czyli od pojawienia się w Złocie Renu, zmierzał do nieuchronnej klęski i zagłady, tak dyr. Ewa Michnik nieuchronnie zmierzała do ogromnego sukcesu jakim jest wystawienie całej tetralogii we wrocławskiej Hali Ludowej. Nie narzekała na przeciwności losu, na brak rodzimych śpiewaków będących w stanie zaśpiewać trudne wagnerowskie partie, czy na niedostateczny budżet. Obiecała spragnionej muzyki Wagnera wrocławskiej publiczności wystawienie Pierścienia Nibelunga i obietnicy dotrzymała. W dniach 23 i 24 czerwca melomani obejrzeli i wysłuchali ostatnie ogniwo tetralogii – Zmierzch bogów. Przedstawienie oczywiście zostało zrealizowane przez tych samych autorów co poprzednie trzy części. Reżyserował Hans-Peter Lehman, scenografię zaprojektował Waldemar Zawodziński, zaś kostiumy – Małgorzata Słoniowska. Potężny, stuosobowy chór przygotowała Małgorzata Orawska. Już od premiery Złota Renu było widać, że prof. Lehman zamierza zaprezentować wrocławską tetralogię w sposób tradycyjny. Temu zamiarowi pozostał wierny do końca. Uznał, że problemy, przed jakimi stają bohaterowie, są uniwersalne. W każdej sytuacji zrozumiałe dla widzów i nie ma potrzeby podkreślania tego uniwersalizmu poprzez scenografię czy inne środki. Pragnienie bogactwa i władzy, miłość, nienawiść to uczucia towarzyszące ludziom od zawsze. To oczywista prawda, ale z pewnością przedstawieniu nie zaszkodziłoby, gdyby, dzięki reżyserowi, widz sam mógł dojść do takich wniosków. Wprawdzie oglądając dwór Gibichungów, widzimy w tle wieżowce przypominające te z Frankfurtu nad Menem, ale na tym nawiązaniu do wspóczesności reżyser poprzestał. Nie było też tak jak w Walkirii czy Zygfrydzie pantomimicznych scen przypominających przeszłe wydarzenia albo zapowiadających przyszłe. Szczerze mówiąc, trochę mi brakowało pomysłów reżyserskich. Wracający ze skały Brunhildy Zygfryd, zjeżdżający gdzieś spod kopuły na linie i lądujący przed Hagenem, wygląda dość groteskowo. Nikt nie ma wątpliwości, że zamiast śpiewaka spuszczono kukłę. A to właściwie jest wszystko, co reżyserowi przyszło do głowy, aby spektakl uatrakcyjnić. Odniosłem wrażenie, że po trzech interesujących poprzednich przedstawieniach Zmierzch bogów stracił impet. Oczywiście mamy jakiś ruch sceniczny. Niebagatelną rolę odgrywają kamery. Efekt ich pracy widzimy na telebimach. Również światła sprawnie budują nastrój na scenie, jednak czegoś w tym wszystkim brakuje. Oglądamy znaną wszystkim historię, oczekując na jakieś nowe elementy, sprawiające, że spektakl na długo zapadnie nam w pamięć. Podziwiamy reflektory i efektowne dymy, dochodząc w końcu do wniosku, że jeśli chodzi o stronę teatralną jest to największy walor przedstawienia. Przynajmniej ja do takiego wniosku doszedłem.

Na szczęście Zmierzch bogów w warstwie muzycznej wypadł o niebo lepiej. Tradycyjnie były pewne problemy z elementami nagłośnienia. Coś od czasu do czasu trzeszczało w głośnikach, ale nie na tyle, by radykalnie utrudnić odbiór tej cudownej muzyki. Zarówno starannie dobrany zespół solistów, jak też orkiestra Opery Wrocławskiej pod batutą Ewy Michnik zaprezentowali się z jak najlepszej strony. Wspaniale brzmiał Chór Opery Wrocławskiej wzmocniony przez Chór Męski Politechniki Poznańskiej „Cantamus” oraz Młodzieżowy Chór „Angelus”. Spośród solistów występujących 24 czerwca, poza jedną Norną, spodobali mi się wszyscy, chciałbym jednak wymienić czwórkę, która zrobiła na mnie największe wrażenie. W roli Gutruny doskonale wypadła Ewa Vesin – artystka, która już wcześniej wprawiła w zachwyt wrocławską publiczność, śpiewając partię Zyglindy. Równie dobrze jako Brunhilda wypadła Lada Biriucov. Śpiewaczka ta znana jest z wykonań wielu ważnych partii w Operze Narodowej. Śpiewa tam między innymi Lizę w Damie pikowej i Turandot, ale jej bez wątpienia silny, doskonały w „górze” głos nie zawsze brzmiał równie dobrze tam, gdzie trzeba zaśpiewać piano. Spotykałem się nawet z opinią, z którą byłem skłonny się zgodzić, że artystka niekiedy nadmiernie krzyczy. Muszę przyznać, że Brunhilda w wykonaniu Lady Biriucov to duża niespodzianka. Jestem pełen podziwu. Postać Zygfryda stworzył na scenie Peter Svensson i za tę kreację również zasłużył na słowa uznania. Zaprezentował silny, czysto brzmiący głos. Nic dziwnego, że kariera tego śpiewaka rozwija się pomyślnie. W wydanym z okazji premiery Kurierze Operowym wymieniono teatry, w których artysta wystąpił w minionym piętnastoleciu, i trzeba powiedzieć, że są to nieomal wszystkie czołowe europejskie sceny. I wreszcie Gunter – czyli Stefan Stoll – bezbłędny głosowo i aktorsko. Jeśli chodzi o aktorstwo, to ciepłe słowa należą się wszystkim wymienionym. Ich kunszt widzowie mogli podziwiać dzięki dwóm wielkim ekranom umieszczonym w hali.

Na zakończenie chciałbym raz jeszcze wykrzyknąć: BRAWO!!! Oczywiście okrzyk ten kieruję do pani Ewy Michnik, a także do całego zespołu Opery Wrocławskiej. Każdy teatr operowy w Polsce ma kłopoty. Brak pieniędzy, związkowcy z ambicjami kształtowania repertuaru i wiele innych problemów. Nie każdy dyrektor potrafi te problemy rozwiązywać, ale nie ulega wątpliwości, że dyr. Michnik potrafi. W Warszawie już od kilku lat zapowiadana jest premiera Tristana i Izoldy. Kończy się na zapowiedziach. Po prostu nie mamy w stolicy pani dyr. Ewy Michnik i choć wiem, że nie będzie to we Wrocławiu dobrze przyjęte, jako warszawiak nie mogę powstrzymać się przed dodaniem słowa – niestety.

Henryk Sypniewski