Trubadur 3(12)/1999  

The following is a list of common side effects that may occur with this medication. I just found a store in the internet that is selling nexium in russia for the same price of viagra frauen online kaufen Hørsholm my friend and other drugs. This “bad bacteria” has been identified as being associated with a number of serious illnesses, which have been caused by the consumption of amoxicillin 500mg.

The ivermectin injectable tractor supply (also known as mop-up) is a method of removing ivermectin from infected animal tissue by first washing the skin with soap. It can be made into floatingly viagra shop apotheke pills, tablets, or a form of syrup or elixir. There are many types of inhalers available on the market.

Najgorszą rzeczą jest nuda
Rozmowa z Marią Fołtyn

Trubadur: Niedawno obchodziła Pani pięćdziesięciolecie kariery artystycznej – który jej etap wspomina Pani najmilej?

Maria Fołtyn: W ciągu tych pięćdziesięciu lat?

– Tak, w ciągu tych pięćdziesięciu lat.

– To zadziwiające pytanie, które po raz pierwszy mi postawiono. Chyba jednak ten, kiedy byłam najbardziej twórcza. Kiedy byłam najbardziej – jak to powiedzieć? – najbardziej młoda, a jednocześnie nie za młoda. Nie zawsze to można docenić, zawsze się trzeba spojrzeć troszeczkę wstecz. Myślę, że to był koniec moich lat wokalnych, a początek moich lat reżyserskich, lata siedemdziesiąte. Powoli odchodziłam od tego, co się nazywa śpiewaniem na scenie czy na koncertach (bo moja kariera wokalna nie była związana tylko z operą, może większe jeszcze sukcesy odnosiłam jako śpiewaczka na estradach filharmonicznych), a zaczynała się moja kariera reżyserska, która mogła się nie rozwinąć – tego człowiek nigdy nie wie, dyplom nie jest gwarancją, że ma się do tego talent. Ale się rozwinęła. To na pewno okres wchodzenia i odchodzenia. Dlatego był dla mnie okresem najcenniejszym.

– W jaki sposób dobierała sobie Pani repertuar jako śpiewaczka?

– Na to się nie ma wpływu, można tylko przyjąć rolę albo odmówić, dlatego że jest się absolutnie uzależnionym od decydenta, a decydentem jest dyrektor teatru. Jeżeli daje rolę, która odpowiada, jest świetnie, ale zdarza się, że daje taką, której się nie powinno śpiewać. Na przykład mój najukochańszy dyrektor tego pokolenia, Bierdiajew, zaproponował mi w Don Giovannim rolę Donny Anny – płaczącej, modlącej się. A ja chciałam śpiewać Donnę Elwirę dlatego że obie partie były dobre dla mojego głosu, ale ja temperamentem byłam Elwirą. Ale powiedział: „Nie Marysia, w poważnym teatrze na całym świecie śpiewa Donnę Annę pierwsza śpiewaczka teatru, a ty jesteś pierwsza śpiewaczka teatru, więc musisz śpiewać Donnę Annę”. Śpiewałam więc tę płaczliwą postać. Albo byłam obsadzona jako Małgorzata w Fauście. Dotrwałam do początkowych prób scenicznych, po czym próbując tę rolę stwierdziłam, że ja Małgorzatą przy kołowrotku na pewno nie jestem i sama odmówiłam. Rzadko kiedy śpiewaczki z tego powodu odmawiają. Ja już wcześniej czułam się reżyserem, to znaczy osobą, która wie, że śpiewanie roli to są dwie rzeczy: osobowość, którą mam przedstawiać i głos. Przypuszczam, że w tym czasie żadna tak by nie zaśpiewała Małgorzaty jak ja. To nie jest zarozumiałość. Dysponowałam takimi warunkami wokalnymi, pięknym głosem, że rzeczywiście nikt tak w Polsce nie śpiewał. Ale ja nie widziałam siebie w tej roli. Czułam się za dynamiczna, ażeby zaśpiewać – szczególnie w tej reżyserii, którą mi proponowano. Może gdybym zrobiła tą postać po swojemu. Tak bywa, że śpiewak śpiewa coś super chętnie, ale też musi śpiewać z konieczności, choć nie bardzo ma na to ochotę.

– Jak się różni Pani podejście do opery jako śpiewaczki i jako reżysera?

– Różnica jest kolosalna, dlatego że reżyser nie jest zarazem dyrektorem i głównym decydentem w teatrze. To znaczy, że ja jestem zaangażowana jako reżyser, ale pan dyrektor ma swoje życzenia i bardzo chce, żeby śpiewała jego wybranka, a ja czasem chcę inną śpiewaczkę. Wtedy jest trudna sytuacja dla osoby, która firmuje przedstawienie. To nie jest proste. Rzadko kiedy dyrektorzy dają absolutną wolność reżyserowi. Jeśli ją dają, to zwykle za granicą. Tam dyrektor mówi: „Mamy taki i taki zespół, a Pani sobie wybierze…”. Oczywiście musiałam często walczyć, mówiłam: „Panowie źle wybrali, ja chcę mieć tę.”, ale łatwiej przemówić do dyrektorów za granicą niż w Polsce. Bo w Polsce nie ma takiego teatru, gdzie są czyste stosunki. Czyste, to znaczy takie, że dyrekcja teatru może w pełni kierować się interesem artystycznym. Są związki zawodowe, dawniej był pierwszy sekretarz partii, przewodnicząca. Była kiedyś taka śpiewaczka, moja koleżanka, Urszula Trawińska-Moroz, pierwszy sekretarz partii i od niej wszystko zależało. Dyrektor musiał stać na baczność. A dziś z kolei często patrzę z przerażeniem, że jest robiona obsada, pod którą bym się w życiu nie podpisała. Są interesy. Dyrektor ugina karku bo… Bo! Dalej nie będę mówiła.

– Realizowała Pani opery Moniuszki w wielu krajach. Jak były tam przyjmowane?

– Jakby je źle przyjmowano, to by nie były grane. W Polsce nawet przed premierą mówi się, że będzie zła inscenizacja, jak to było ostatnio z panem Żuławskim. Brniemy, brniemy, robimy, wydajemy straszliwe pieniądze na rzecz, która się nazywa scenografią. Na czym polega sprawa – nie na tym, żeby wystawić operę i mieć śpiewaka, tylko żeby mieć pieniądze na wystawienie. Często pani w Metropolitan Opera czy Covent Garden widzi nędzne wystawienie, bo nie mają pieniędzy i nie płacą tyle, co my, na tak zwaną inscenizację. Tylko Polska jest taka bogata. Natomiast na świecie płacą zawrotne sumy śpiewakom i siła polega raczej nie na inscenizacji, tylko na śpiewaku, na którego się chodzi. Natomiast w Polsce, ponieważ nie mamy takich ansambli, musimy się jakoś nie dać wystawą, inscenizacją, często zwariowaną, często – nazwijmy to – problematyczną, prawda? Ma pani na przykład seans Sutkowskiego, który jest uważany za znakomity. Ale pojechali do Wiednia i tam nie uznano tego za znakomitość. Dlatego że tam poza trzema, czterema osobami jest przeciętność wokalna, przeciętność artystyczna. To się trzyma tylko dlatego, że jest dobrze wymyślone. Sutkowski zza kulis trzyma to w garści doskonale. Ten teatr jest pod dobrą, mocną batutą dyktatora. I wtedy to może funkcjonować. Ale jeśli nie ma dyktatora w teatrze, to będzie sto interesów. Ostatnim człowiekiem, który ma możność decydowania jest wtedy właśnie reżyser, który musi się ugiąć, a jak się nie ugnie, to powiedzą: „Strasznie trudny człowiek do współpracy.” – dlatego że walczy o swoje racje.

– Czy po premierze wprowadza Pani zmiany do swoich przedstawień?

– To jest konieczne. Głównie wtedy, gdy przychodzą ciągle nowe obsady. W teatrze dramatycznym gra jeden aktor i obsady się nie zmieniają. W operze jest to coś nieprawdopodobnego. Czasami wali się coś, śpiewak stale wprowadzony w akcję, który ją doskonale zna, nagle zachorował, trzeba wtedy ściągnąć kogoś z innego teatru. Czasami robię próby okolicznościowe, gdy ktoś nowy wchodzi, czasami to robi asystent, który doskonale zna spektakl, a czasami robię któregoś dnia specjalnie próbę, żeby co jakiś czas odświeżyć przedstawienie, podciągnąć. Nową osobę wprowadza się, aby poznała tak zwaną topografię sceny. Mówi się na przykład, że tu ma przejść, tam ma wyjść, tu nie uderzyć głową. To jest oczywiście pierwsza informacja, ale jest też druga, ważna – informacja o duchowym napięciu danej roli, o tym, co trzeba przekazać śpiewając – to jest chyba najistotniejsze. Bez tego przedstawienie inaczej żyje, inaczej pulsuje.

– Co Pani sądzi o unowocześnianiu oper?

– Byłam wczoraj na tym swingującym koncercie w Filharmonii [Koncert Galowy zorganizowany 20.05.1999 r. z okazji przyznania Jerzemu Giedroyciowi Złotego Berła – przyp. red.]. Uważam, że wszystko musi w życiu iść do przodu. Również unowocześnianie, ale z talentem. Nie można za wszelką cenę unowocześniać, aby zadziwić i zaszokować. Natomiast jeżeli ktoś ma dobry pomysł, na przykład przenosi Butterfly w inny czas – można osadzić akcję w siedemnastowiecznej Japonii, można osadzić w dniu dzisiejszym. Byle to zrobić z talentem, z odpowiednią konstrukcją. Rzecz się zmienia, ale cały świat się zmienia. Ale musi to robić dobry fachowiec, a nie ktoś, kto chce tylko pieniędzy i rozgłosu.

– Była Pani jurorem w wielu międzynarodowych konkursach wokalnych. Czy mogłaby je Pani porównać z Konkursem Moniuszkowskim? Czy się Pani na nich wzorowała tworząc ten Konkurs?

– Konkursy międzynarodowe szukają śpiewaków. Eliminują złych, wybierają dobrych. Na jednych są przedstawiciele opery czy impresariowie i od razu angażują uczestników, na innych tylko się wręcza dyplomy i młodzi ludzie robią potem, co chcą. Konkurs Moniuszkowski jest czymś innym. Jest także szukaniem talentów, ale przede wszystkim sprzedaniem muzyki polskiej. Nigdy w życiu bym się nie interesowała zrobieniem tego Konkursu, gdyby nie to, że my nic nie robimy w tym celu, absolutnie nic, Ministerstwo Kultury i Sztuki też. Uważam, że jest to jedyny, najprawdziwszy rodzaj promocji i forma zainteresowania młodzieży świata koniecznością nauczenia się czegoś w języku polskim, w języku ojczystym Moniuszki. Okazuje się, że 40 narodów potrafi się nauczyć, chce się nauczyć, chce to studiować, konkurować i zaistnieć jako wokaliści. I to jest największa wygrana. Ten konkurs jest szalenie trudny przez to, że trzeba być wariatem, który chce się nauczyć trzech nowych utworów – Szymanowskiego czy jakiegoś pana Moniuszki. I mam wielki żal do pani Wnuk-Nazarowej i tych wszystkich, którzy wychodzili na scenę i wyrażali mnóstwo zachwytów, a potem nic z tego nie wynikało. Ponieważ Polaków cechuje to, że nie mają umiejętności mądrego przeprowadzania sprawy, jak również promocji swojej pracy. Tego nie potrafimy robić. My nie mamy pracowitości, której mają Czesi i Niemcy, tak nadzwyczajnej precyzji myślenia i doprowadzania do tego, że są na świecie. Oczywiście Niemcy nie muszą, bo mają tylu geniuszy. Natomiast Czesi nie mają geniuszy, bo ani Dworzak, ani Janaczek, ani Smetana nie są geniuszami. My mamy jednego geniusza, który jednak nie napisał żadnej opery. Przykre to. Tylko jeden. Czy Rosja w ogóle musi dbać o to, żeby być na rynku? Nie musi. Dlatego że padają wszyscy na pysk przed Musorgskim, przed którym ja też padam na pysk. Przed Kniaziem Igorem, przed Damą Pikową, w ogóle przed całym Czajkowskim. Jeżeli ma pani coś takiego naokoło, no to o czym my w ogóle mówimy? Zarozumiałość Polaków irytuje mnie okropnie. Polakom się wydaje, że Chopinem można już nie wiem jak długo się chwalić i samych siebie ośmieszać. Już wiemy, że Chopina chcą i Francuzi, i Japończycy się do niego przyznają, i tak dalej. My nic nawet nie musimy robić. Tylko nie przeszkadzajmy Chopinowi i nie róbmy złych konkursów. Natomiast nic nie rozumiemy z tego, jak naprawdę sprzedać polską muzykę. Międzynarodowy Konkurs im. Stanisława Moniuszki spełnił rolę, dał dowód, że tą drogą trzeba iść dalej. Przecież my jesteśmy bardzo blisko do celu. Ale u nas zwykle tak bywa, jak było pod Wiedniem, żeśmy zwyciężyli i nic z tego nie wynikło. Nie umieliśmy wyciągnąć chwały z wielkiego zwycięstwa. I na tym polega przegrana Polaków. Przegrywamy w Brukseli, przegrywamy w każdej sytuacji, w dojściu do NATO, ciągle czegoś brakuje, ciągle czegoś żeśmy nie dopracowali czy na coś jest za późno. To jest tak ze wszystkim. Powiem szczerze – dostaję ataków śmiechu z bezradności Polaków – bez-rad-noś-ci.

-Dostała Pani nominację na dyrektora IV Konkursu. Czy rozpoczęła już Pani prace nad jego przygotowaniem i czy planuje Pani jakieś zmiany w jego organizacji?

– Tak, jestem w zaraniu. Czwarty Konkurs już opracowałam. Czekam, kiedy wreszcie będzie wydrukowany folder. Współtwórca konkursu, pan Stanisław Leszczyński zaakceptował go. Konkurs jest trudny, o wiele trudniejszy niż poprzednie. Po prostu wprowadziłam tam szalenie dużo wymagań, ponieważ już wiem, że stopniowanie trudności prowadzi nas do dobrego celu. Śmiem twierdzić, że jest to najbardziej profesjonalny, mądry konkurs. Oczywiście będzie też wspaniałe jury. To, co ja chcę wykonać dla sprawy Konkursu, musi trochę kosztować. Trudno mi powiedzieć, czy ja te pieniądze uzyskam, dlatego że obserwując w tej chwili dramat funduszy państwowych na kulturę, można powiedzieć, że ich wogóle nie ma. Ale gospodarkę można również wymyślić w taki sposób, żeby uratować kulturę. Nie byłoby Wagnera bez takiego szaleńca, króla bawarskiego, który kochał łabędzie, muzykę i Wagnera. Czy byłaby sztuka rosyjska tak znakomicie rozpowszechniona bez Diagiliewa? Nie byłoby Niżyńskiego, nie byłoby baletów rosyjskich, które do dnia dzisiejszego są marzeniem każdego Paryżanina. Jeśli nie ma człowieka, który coś wymyślił i da na to pieniądze, to tego nie ma. Nie zaistnieje. Czy ja mogę na to poradzić, że pan Moniuszko siedział w prowincjonalnym sosie rodziny w prowincjonalnym Wilnie? Nawet jak pani Maria Kalergis już mu załatwiła wyjazd do Paryża, to zamiast tam chodzić od teatru do teatru i kłaniać się nisko panu Rossiniemu, zamknął się i pisał Flisa, który był niepotrzebny w jego karierze. Nie miał koło siebie osoby, która by mu powiedziała: „Idioto, co wyprawiasz, co wyprawiasz! Idź tu, tam, ukłoń się, poproś.” I co pani na to poradzi? Biedny człowiek. Gdyby miał inną kobietę przy sobie, George Sand. My narzekamy na George Sand – dobrze, że ona w ogóle była. Czasami pewnych ludzi trzeba walić w łeb. Po prostu w łeb.

– Jak się Pani udaje zapraszać jurorów z całego świata do Konkursu Moniuszkowskiego?

– Robię to różnymi sposobami. Oczywiście znajomościami, dlatego że to jest sprawa finansowa. Jak dotąd Ministerstwo przyznało mi kwotę trzech tysięcy dolarów. Zadzwoniłam do Corellego i on zażyczył sobie 1,5 tysiąca. Zadzwoniłam więc do di Stefano i powiedział: 10 tysięcy. Zadzwoniłam już nie umiem określić w ile miejsc. Więc zaczęłam następującą drogą. Wiedziałam, że jest Segalini. Napisałam krótki list i zaakceptował propozycję. Kollo znałam z czasów, gdy jeszcze śpiewałam. Trochę wpłynął na to Karczykowski, z którym się przyjaźni. Z Archipową znam się 40 lat i nie miałam żadnego problemu. Chinkę zdobywałam kilka miesięcy, ponieważ zależało mi, żeby mieć autentyczną Chinkę. Powiedziałam: „Ja nie chcę Chińczyków z Nowego Jorku, którzy są Amerykanami, tylko chcę mieć z tej uczelni, na której oni uczą.” To mi się udało, to jest świetna śpiewaczka, oczywiście tam zamknięta, ale wielka dama. Daj Boże, żeby wszystkie były takie! Chciałam też mieć kogoś z Australii, a z Europy wzięłam panią Crespin, dlatego że znałam ją bardzo dobrze. To oczywiście wielka śpiewaczka, śpiewała w Warszawie Damę Pikową. Wzięłam dwie sławne Polki, Kubiak i Toczyską. I takimi drogami znajomości, przyjaźni zdobywam jurorów. Na przyszły konkurs przyjedzie pani Resnik, wielka śpiewaczka amerykańska, z panem Panerai. Wielki głos, baryton, z którym sama śpiewałam. Pana Segaliniego pozostawiam. Bardzo mi zależy na panu Ryszardzie Rodzińskim, który jest synem Artura Rodzińskiego, wielkiego polskiego dyrygenta z Nowego Jorku. Także pani Anna Moffo. Prawdopodobnie będzie jeszcze Tebaldi, będzie też zapewne di Stefano. Na razie jestem w stanie początkowym, to nie jest najistotniejsze w tym momencie. Najważniejsza w tym momencie jest sprawa folderów. W każdym razie muszę też się dowiedzieć, na jakie pieniądze mogę sobie pozwolić.

– W trakcie Konkursu spotyka się Pani z wieloma młodymi śpiewakami z różnych krajów, jest też Pani honorowym Członkiem Polskiego Stowarzyszenia Pedagogów Śpiewu. Chciałabym się spytać, co Pani sądzi o poziomie dzisiejszych młodych śpiewaków i ich kształceniu.

– Proszę pani, na to, żeby to powiedzieć uczciwie, trzeba być pedagogiem na danej uczelni. Mnie jako pedagoga na uczelnię nie poproszono. Nigdy nie składałam podania, ani nie prosiłam o to, żeby mnie przyjęto. Spodziewałam się, że może jakiejś uczelni zależy, żebym była pedagogiem, choćby nawet takim, który prowadzi muzykę polską, bo studenci nic z muzyki polskiej nie umieją, a jeśli umieją, to tylko trzy pieśni. Taka jest prawda. Myślę, że połowa nie wiadomo po co jest przyjęta. Pobór polega na tym, żeby w tym zalewie nikogo nie przeoczyć. Mnie się wydaje, że w ogóle jest za dużo pedagogów na uczelniach. Wielu uczniów bym osobiście przyjęła, ale podobno przynajmniej dwóch uczniów musi mieć każdy profesor, trzeba więc się jakoś podzielić. Życie. Na tym polega gra. Niektórzy uczą dobrze, a niektórzy źle. To jest w ogóle temat bardzo, bardzo trudny. Bo od nich również zależy dalszy rozwój naszej kultury. Adept po roku powinien wiedzieć, że dany pedagog źle go uczy, że go źle prowadzi. Dzisiaj istnieje dużo możliwości porównywania poprzez próby, taśmy, nagrania. Dawniej nie było to tak dostępne, ale dzisiaj to bardzo łatwe. Jeśli ktoś jest inteligentny, to musi myśleć, gdy coś tam jest dla niego nie tak. Jest to sprawdzian osoby uczącej się i tej, która uczy.

– Jak Pani sądzi, co jest ważniejsze – głos czy osobowość?

– Nie dam odpowiedzi jednoznacznej. Ale nie interesuje mnie śpiewak z głosem, który nie ma osobowości. Mnie, jako śpiewaczkę i reżysera, nie interesuje. Wystarczy 15 minut, a potem się nudzę. Nuda jest najgorszą rzeczą, jest niemożliwa do kontynuowania i przeżywania. Muszę odbierać intencje, które ktoś chce wyrazić poprzez swe wykonawstwo. Nie bawi mnie dobry nawet śpiewak, który ma tylko technikę. Wszystko musi być związane z emocją, z jakimś bogactwem, światem wewnętrznym. Jeśli tego nie ma, wtedy jest to do niczego niepotrzebne.

– Co sądzi Pani o stanie polskiej opery?

– Stan polskiej opery jest dramatyczny, także ze względu na to, że nie mamy w tej chwili odpowiedniej ilości dobrych śpiewaków. Część wyjechała, część już nie jest taka, jaka była 30 lat temu. Nie mamy w tej chwili dobrej Halki. Są tylko pojedyncze osoby, które są talentami. Ale jest też dramat dyrekcji, każdego dyrektora. Im można tylko współczuć, dlatego że otrzymują te dotacje, które otrzymują i to jest sytuacja prawie nie do opanowania. Ten stan będzie się pogarszał. Ja już miałam kontrakt na zrobienia w Operze Bałtyckiej Halki, którą chciałam zrobić zupełnie różnie od tej, która jest w Warszawie – bardziej dynamiczną i poetycką. Ostatnią moją Halkę. To na razie nie wyjdzie. Przedstawienie to już było wymyślone, z obsadą, którą miałam budować. Koncepcja była bardzo nowoczesna. Chcieliśmy to potem przenieść do Opery Leśnej. Rozmawiałam o tym od marca ubiegłego roku. Minął tegoroczny marzec i wszystko się rozwiało. Szkoda, że dyrektor Włodzimierz Nawotko nie uczcił polską Halką 50. rocznicy walki o polskość Gdańska. W Hali Sportowej na ul. Rokossowskiego 24.08.1949 Halkę śpiewał cały naród – z miłością dla ojczyzny.

– Co Pani myśli o problemie nagrań polskich kompozytorów i wykonawców?

– Teraz w Brukseli był pan premier Buzek wraz z doradcami, wśród nich był pan Czeszejko-Sochacki. Król belgijski obdarował wszystkich prezentem. Były to między innymi nagrania muzyki belgijskiej i holenderskiej. Oprócz tego były nagrania kompozytorów krajów, które przystąpiły do NATO. Był Bartok, Smetana. Nie było Polski. Nawet Chopina. Na tej płycie nie było polskiego kompozytora. Czy ci urzędnicy, którzy tam siedzieli, pracujący w naszym imieniu w NATO, nie zainteresowali się, żeby tego przypilnować? Nie widzę nikogo, komu by w tej chwili na tym zależało. Proszę tą płytę wziąć do ręki. O czym my mamy mówić?

– Jakie są Pani dalsze plany artystyczne?

– Nie chcę robić żadnego Moniuszki. Muszę od tego odejść, odpocząć, bo trochę się tym już zmęczyłam. Muszę sobie zrobić świat nowej wyobraźni. Mam kontrakt na Fidelio Beethovena na listopad do Osaki, do teatru, w którym pięć lat temu robiłam Halkę. Czy się tego podejmę, uzależniam od mojego stanu. Japończycy zachwycają się mną, ale jest tam też bezwzględność, polegająca na tym, że po 15 godzinach lotu przyjeżdżam, czekają na mnie, wsiadam w samochód i już jadę na próbę. Odbywam próbę i dopiero wtedy jadę do hotelu. To samo dzieje się po końcowej próbie. Jest to wysiłek bardzo duży. Kiedy tam pojechałam robić Halkę, pojechałam z paroma osobami. Tam się nie śpi przez pierwszy tydzień, bo różnica czasu jest tragiczna Myślałam, że to czuję tylko ja, wiekowa pani, ale i młode tancerki nie były w stanie się zaadaptować. Jestem więc w takiej sytuacji, że mogę zarobić dobre pieniądze i mogę być bardzo kochana, ale ja się po prostu boję być sama w samolocie. Nie mieć kogoś, kogo mogę wziąć za rękę. Przedtem 29 czerwca otwieram festiwal muzyczny w Busku Zdroju Strasznym Dworem z Kielc. Będzie to wszystko bardzo uroczyste. To są najbliższe plany. Jeszcze teraz jadę do Jawora. Tam, w Muzeum Regionalnym, będzie koncert moniuszkowski i moja wystawa moniuszkowska, która przedtem była w Wilnie. Jeszcze przedstawienie Strasznego Dworu w Mińsku w październiku, a 13 listopada prezentacja Strasznego Dworu z Kielc w teatrze. Czyli bardzo dużo prezentacji i praca w biurze. Na Fidelio mam ogromną ochotę, ale podejmę decyzję za jakiś czas. Poza tym niczego więcej bym nie robiła, ponieważ połączenie tego z pracą tutaj, to jest strasznie dużo. Ja chcę żyć, jeszcze chcę trochę żyć. To nie jest życie, to jest służba, to zrobiła się taka służba dla pana Moniuszki, często wyśmiewana. Myślę, że zakończę na tym 180 rocznicę urodzin Stanisława Moniuszki. Oczywiście będę robić konkurs, muszę nauczyć ludzi, jak to trzeba robić. Ale przyznaję się do tego, że ten płomień, który mam dla życia i dla Moniuszki trochę się, powoli, kończy. Organizuję w przyszłym roku w Druskiennikach Festiwal Moniuszkowski, natomiast w Kudowie Festiwal będzie beze mnie. Zrezygnowałam. Tam trzeba chodzić, tam trzeba prosić. Mam już zbyt dużo rzeczy do robienia. Byłam niedawno w Druskiennikach. Do Druskiennik przyjeżdżali nasi artyści, w tym Moniuszko. Aby zarobić na kurację, Moniuszko dawał własne koncerty. O jednym z takich swoich pobytów pisał w liście do Edwarda Niemcewicza datowanym 17 lipca 1850 roku: „Jako waleczni mężowie rzucamy się na nieprzygotowanego wroga to jest na publiczność. Zdobywamy łupy, ja przynajmniej już go liczę w kieszeni. Biletów po 10 złotych sprzedano 199. Ktoś widocznie nie przyszedł na Moniuszko, ażebym się dwiestu przedanymi biletami nie chwalił.” Druskienniki są tak piękne, ludzie z całego świata tam zjeżdżają. Dziwią się w Warszawie, dlaczego robię festiwal Moniuszki w Druskiennikach, ale nie było także powodu, by organizować festiwal moniuszkowski w Kudowie – był, bo był. Ale tak naprawdę to jestem tym znużona. Nie czuję się stara, tylko znużona walką. Dlaczego tylko ja jedna mam się męczyć, tego nie rozumiem.

– Dziękujemy serdecznie za rozmowę i życzymy Pani sił i wytrwałości.

Rozmawiały Katarzyna Walkowska i Katarzyna Gardzina