Trubadur 1(42)/2007  

However, they may contain the same active ingredients as other pharmaceutical companies or they may be made of similar ingredients. We outline the evidence for gabapentin in the management of neuropathic pain, and then summarize the current and past data for its role in the management acquisto cialis 2 5 of other conditions. Lithium carbonate is used to correct symptoms of sodium imbalance (hyperosmolality) in individuals with the following conditions: diabetes; high blood pressure; chronic kidney disease; congestive heart failure; and certain types of liver disease.

No prescription required online can buy a viagra at walmart walmart pharmacy online walmart pharmacy online no prescription needed can buy a viagra at walmart walmart online pharmacy walmart pharmacy online walmart online pharmacy no prescription needed can buy a viagra at walmart. Propecia is a drug Ban Selaphum that may cause side effects such as acne, hives, hot flashes, and weight gain. Effexor xr 150 mg reviews effexor xr 150 mg reviews effexor xr 150 mg reviews effexor xr 150 mg reviews effexor xr 150 mg reviews effexor xr 150 mg reviews eff.

Śpiewająco iść przez życie
Wielki jubileusz Bogdana Paprockiego

Na pytanie, jak to się stało, że został śpiewakiem, Bogdan Paprocki odpowiada z uśmiechem: Prosta historia! Musiałem śpiewać, byłem skazany przez los! Panieńskie nazwisko Mamy brzmiało Skowronek! Chór gimnazjalny w Chojnicach, w którym śpiewałem, prowadzony był przez prof. Wagnera. W wojsku dowódcą mojego pułku był pułkownik Muzyka.

Paprocki śpiewał zawsze. Na Jego głos zwracano uwagę już wówczas, kiedy w krótkich porciętach stawał w chórze gimnazjalnym w Chojnicach, gdzie ojciec pełnił obowiązki kierownika szkoły. Nie inaczej było w gimnazjum w Lublinie, dokąd przeniesiono ojca w 1935 roku. Cztery lata później (wiosną 1939 roku) Bogdan Paprocki śpiewał w Szkole Podchorążych Rezerwy w Zamościu – wystąpił z pierwszym występem publicznym jako członek grupy rewelersów.

A kiedy ostatecznie postanowił zostać śpiewakiem?

Brzmi to może dziwnie, ale zadecydowała o tym pierwsza wojenna gwiazdka. Byłem wtedy w Rejowcu na Lubelszczyźnie i wybrałem się z kolegami na pasterkę. Chór tak niemiłosiernie fałszował kolędy, że założyłem się z kolegami, iż potrafię to zrobić o wiele lepiej. Zakład wygrałem i wtedy uwierzyłem w siebie. W tym czasie w Rejowcu mieszkał Jan Płużański, tenor opery warszawskiej i petersburskiej. Zaprzyjaźniłem się z nim i śpiewaliśmy arie operowe, duety – przy czym ja śpiewałem partie barytonowe. Jednocześnie bardzo dużo ćwiczyłem. Często szukałem w szkole pustej sali i tam godzinami darłem się w niebogłosy. A w roku 1943, gdy znalazłem się w Lublinie, występowałem już na konspiracyjnych koncertach. Akompaniował mi wtedy Zygmunt Kałużyński. I to właśnie „Zyzio” przedstawił mnie znanemu pedagogowi i folkloryście profesorowi Sobieskiemu, który wprowadzał mnie w podstawy muzyki. Potem uczyłem się u Eugeniusza Koppa, znakomitego korepetytora Teatru Wielkiego, i świetnego śpiewaka Ignacego Dygasa. A gdy tylko Lublin został wyzwolony, zgłosiłem się na ochotnika do Wojska Polskiego.

Właśnie z muzykującym literatem, Zygmuntem Kałużyńskim, poznawałem pieśni Moniuszkowskie. Śpiewałem je potem w lipcu 1944 roku w rozgłośni w Lublinie. Audycja ta była jednym z pierwszych koncertów na antenie w wyzwolonej Polsce.

A tak w ogóle, mój pierwszy kontakt z Polskim Radiem miał miejsce już w lipcu 1935 roku! Łączyło się to z przygotowaniami Pomorskiej Chorągwi do udziału w Wielkim Zlocie Narodowym Harcerstwa Polskiego w Spale. Punkt zborny Chorągwi Pomorskiej miał miejsce w Toruniu i właśnie wtenczas nasza grupa Chojnickiego Hufca zaśpiewała, pod masztem toruńskiej radiostacji, cykl pieśni kaszubskich. I tak wtedy wyglądałem – na pamiątkowym zdjęciu – w tym harcerskim mundurku.

Do 1946 roku byłem solistą w zespole Centralnego Domu Żołnierza w Lublinie. Występowałem na koncertach dla żołnierzy, niejednokrotnie bardzo blisko frontu, nawet na stanowiskach artyleryjskich. Śpiewałem arie operowe, operetkowe, piosenki. Pamiętam, że prawie na każdym koncercie, na którym był gen. Aleksander Zawadzki, w kulisach czekał już jego adiutant, który mówił, że generał prosi o „Piosenkę o mojej Warszawie” (jej nuty otrzymałem od samego kompozytora Harrisa) – tę samą, którą w rok później lansował Mieczysław Fogg. Przeszedłem wraz z wojskiem kawał kraju, byłem świadkiem wyzwalania wielu miast i miasteczek. Czasami, jak w Kielcach czy Krakowie, koncertowaliśmy już w 24 godziny po oswobodzeniu.

Po wyzwoleniu woj. katowickiego na trasie tournée mojego zespołu znalazła się scena opery w Bytomiu gdzie usłyszał mnie na próbie dyrygent tej placówki Jerzy Sillich. Zainteresował się mną i pojechaliśmy do dyrektora opery Stefana Beliny-Skupiewskiego, który po wysłuchaniu mnie zaproponował kontrakt. Zdemobilizowałem się w październiku 1946 roku i 1 listopada „zameldowałem się”, jeszcze w wojskowym szynelu, w Operze Bytomskiej. A w 23 dni później zadebiutowałem rolą Alfreda w operze „Traviata” G. Verdiego, śpiewając wespół z Barbarą Kostrzewską, kreującą rolę tytułową, i Andrzejem Hiolskim, wykonującym partię ojca.

Trema tamtego pamiętnego debiutu?

Po pierwszym akcie miałem się przebrać do II aktu, tymczasem dzwonek, który mnie wołał na scenę, zastał mnie w kostiumie z I aktu.

Miałem bardzo krótki czas na przygotowanie roli, bo tylko 3 tygodnie, a ja jeszcze na jakieś 10 dni przed przedstawieniem dostawałem teksty do ostatniego aktu, a tyle było prób scenicznych! Ja przecież prosto „z ulicy” przyszedłem na tę scenę, więc prof. Skupiewski brał mnie do swojego gabinetu, była tam taka kanapka, to żeśmy we dwójkę siadali. On był Violettą, pokazywał mi jak objąć. i dzięki temu się jakoś na tej scenie znalazłem. Tak że to musiały być duże nerwy, ale z kolei wydaje mi się, że byłem dość pojętnym uczniem, bo po którymś z rzędu przedstawieniu Basia Kostrzewska mówi: „Słuchaj Kuba, jakie to szczęście, że ten Verdi nie napisał V aktu, bo byś mnie chyba zgwałcił!”

Potem zaczęły się lata twardej i żmudnej, ale jakże pasjonującej pracy z licznymi wybitnymi muzykami. Niezapomniana nasza korepetytorka, Pani Profesor Helena Zalewska, zwana przez wszystkich „Mateczką” nauczyła nas więcej niż niejeden nauczyciel śpiewu. Trafiłem do zespołu, w którym działali ludzie przejęci do głębi teatrem i sztuką. Mogli nam wiele przekazać i nauczyć. Poza tym panowała wspaniała, rodzinna atmosfera.

W pierwszym sezonie, to niepojęte, śpiewałem osiem, dziewięć przedstawień w miesiącu, a jeszcze do tego przygotowywaliśmy „Cyrulika”! Tu miałem drugi dom. Tu żeśmy wszyscy siedzieli, do południa, wieczorem. Było tak, bośmy nie mieli pieniędzy, a teraz pieniądz decyduje o wszystkim.

Następną premierą (8.03.1947) był „Cyrulik sewilskiRossiniego, opera bardzo odmienna od poprzedniej. Przez 3 miesiące u dyr. Sillicha próbowaliśmy „Cyrulika”, rano i wieczór. Nieraz łezkę przełknąłem, ale Sillich mówił: „Kuba ucz się, korzystaj, rycz, płacz, ale korzystaj! To jest dla twojego dobra!” No i rzeczywiście. Zawsze teraz twierdzę, że moim najlepszym profesorem był Rossini. Na zwiewnych i delikatnych ariach „Cyrulika” tak się „połamałem” głosowo, że potem już nie miałem żadnych specjalnych trudności z opanowaniem kolejnej partii i śpiewanie innych rzeczy stanowiło fraszkę.

Będąc w Paryżu, poszedłem na Cmentarz Pére-Lachaise, gdzie jest symboliczny grobowiec Rossiniego, aby podziękować mu za to. Jakiś romantyczny Kuba się we mnie odezwał. Poszedłem też do grobowca Georges’a Bizeta, bo jemu dziękowałem za tak genialną postać Don Josego, którą ubóstwiam. To jest moja jedna z najukochańszych ról.

U schyłku lat 40. przychodziły liczne następne opery: Faust Ch. Gounoda (premiera 22. 11.1947), Don Pasquale G. Donizettiego (premiera 5.06.1948), Lakme L. Delibes’a (premiera 13.11.1948), Rigoletto G. Verdiego (premiera 13.05.1949). Artysta śpiewa w Madame Butterfly i Cyganerii G. Pucciniego, Opowieściach Hoffmanna J. Offenbacha (1949 r.). Kolejne przedstawienia przynoszą Artyście coraz większe sukcesy, idzie w swoim rozwoju wielkimi krokami naprzód. Tenor, który potrafi świetną sztukę wokalną łączyć z aktorstwem wielkiej miary. Traf chciał, że partią Jontka w Halce Moniuszki (którą – jak pisał Jerzy Waldorff – wystawił sobie trwały pomnik swej pięknej sztuki wokalnej), w tej arcypolskiej operze, zadebiutował nie w Polsce, a w Czechosłowacji, w Morawskiej Ostrawie latem 1947 r. podczas gościnnych występów w tym mieście Opery Śląskiej z Bytomia.

Ale czy tylko śpiew zaprzątał wówczas głowę młodemu tenorowi?

W Trybunie Robotniczej z 18-19.06.1955 r. Maria Podolska napisała: .Świetny tenor naszej Opery jest zapalonym amatorem sportu piłki nożnej. I to do tego stopnia, że nie wychodzi mu zupełnie wysokie „C”, jeśli nie wie, czy dostanie bilet na pasjonujący mecz. I można go podobno częściej zobaczyć z pismem sportowym niż z partyturą, ale tak twierdzą tylko złośliwcy.

Zachowało się zdjęcie z akcji na boisku piłkarskim, gdzie widać perfekcyjne złożenie do strzału, jak u rasowego napastnika!

Miało to miejsce z okazji tradycyjnych meczów rozgrywanych między Zarządem Polonii Bytomskiej i reprezentacją Opery Śląskiej. Później również brałem udział w piłkarskich spotkaniach na boisku Aktorzy – Dziennikarze u boku takich artystów jak A. Dymsza, M. Łącz, J. Englert.

Miał już za sobą dwie nagrody zdobyte na ogólnopolskich konkursach wokalnych w 1947 i 1948 roku – były to eliminacje do wyjazdów na Międzynarodowy Konkurs Wokalny w Genewie. […]Niestety, nie wyjechali wszyscy zakwalifikowani na ogólnopolskich eliminacjach w Warszawie. Na przeszkodzie stanęły, jak słychać, głównie względy dewizowe. Dotknęło to [.] i Bogdana Paprockiego – śpiew (napisał M. Józef Michałowski w Dzienniku Zachodnim nr 271 z 3.10.1947)

Kiedy przyszedł do Opery Warszawskiej w roku 1957, jeszcze przez długi czas był solistą na obu scenach: bytomskiej i warszawskiej. W Operze Warszawskiej zadebiutował we wrześniu 1957 roku jako Don Jose w Carmen G. Bizeta, śpiewając wkrótce potem Pinkertona w Madame Butterfly i Cavaradossiego w Tosce G. Pucciniego, Manrica w Trubadurze G. Verdiego. Do dawniejszych ról doszedł później szereg nowych. Występuje także w dwu pamiętnych inscenizacjach za dyrekcji Bohdana Wodiczki: jako Edyp w Królu Edypie Strawińskiego oraz Inkwizytor w Więźniu Dallapiccoli. W Warszawie powtórzył większość partii śpiewanych w Bytomiu, dodając do nich jeszcze wiele dalszych z tytułowym Don Carlosem Verdiego na czele. W 1961 roku Paprocki zebrał serię entuzjastycznych opinii za rolę tytułową w Andrei Chénierze U. Giordano w Operze Warszawskiej.

Nadszedł rok 1967, a z nim premiera Eugeniusza Oniegina P. Czajkowskiego (16.11.1967). A oto co napisał Jerzy Waldorff (Świat, 17.12.1967): .scena owa [pojedynku – przypis A. L.] wzruszyła mnie i dlatego, że spośród wykonawców jedyny na poziomie był Bogdan Paprocki, subtelnie, pięknie śpiewając partię i odtwarzając postać Leńskiego. Chcąc więc za wszelką cenę unieść ze sobą dobre wspomnienia, po obrazie pojedynku z Teatru Wielkiego wyszedłem. Po wznowieniu Eugeniusza Oniegina w Teatrze Wielkim (30.01.1972) wiąże się z tym przedstawieniem pewna anegdota.

To nie anegdota, lecz autentyczne zdarzenie. Podczas spektaklu w słynnej scenie pojedynku nie wypalił pistolet głównego bohatera. Grałem wtedy Leńskiego. W partii orkiestrowej szczególnie zaznaczony jest moment, muzyczny akcent, w którym mam upaść, więc upadłem. Kiedy z A. Hiolskim kłanialiśmy się po opadnięciu kurtyny, padł strzał. Publiczność skwitowała to huraganowym śmiechem i oklaskami. Później okazało się, że obsługa techniczna próbowała pistolety i że nabity był mój. Tak więc niewiele brakowało, by zamiast Leńskiego zginął Oniegin. A bardzo często podczas spektakli ja automatycznie naciskałem ten spust. Całe szczęście, że akurat w tym wypadku tego nie zrobiłem, bo musiałby Hiolski paść!

Zachowała się recenzja z Halki pióra Anatola Potemkowskiego. Mój Jontek był tak przebojowy, że trafił nawet do tygodnika satyrycznego „Szpilki”! – roześmiał się Artysta. Pan Paprocki jest jedynym człowiekiem zachowującym spokój. Chodzi sobie po scenie i rzeczowo wymachuje ciupagą. Czeka aż przyjdzie jego kolej na śpiewanie. Ja też czekam. Chyba to dobry śpiewak. Każde słowo dociera do słuchacza i dzięki temu można się zorientować w przybliżeniu co się dzieje. Nie znam się na śpiewaniu, ale gdyby p. Paprocki śpiewał źle, to zdarłby głos wiele lat temu, a nic takiego się nie stało. (Anatol Potemkowski Wieczór w operze, Szpilki 9.04.1978 r.)

Jeszcze w Operze Śląskiej w 1958 r. był świetnym Riccardem w Balu maskowym, mając za partnera Andrzeja Hiolskiego jako Renata. Prasa śląska napisała wtedy ze zrozumiałą emfazą: Ci dwaj śpiewacy to przecież szczyty naszej kultury. Biegnące lata dowiodły, że dla obu nie były to jeszcze szczyty najwyższe.

W ciągu mojej kariery śpiewałem niemal wszystko co chciałbym i powinienem śpiewać.

Z grona kilkudziesięciu swoich wcieleń scenicznych nie wszystkie lubił. Nie mógł przekonać się do Księcia Mantui z Rigoletta. Nie przepadał za mdłym nieco Kazimierzem z Hrabiny Moniuszki. Jego żywiołem stały się role o dużym ładunku dramatyzmu – w nich ukazuje szeroką gamę ekspresji.

Spotykamy się kilka dni po premierze Strasznego dworu St. Moniuszki (która odbyła się 9.02.2007) w Teatrze Wielkim w Poznaniu, w którym to przedstawieniu Bogdan Paprocki pełnił funkcję konsultanta artystycznego. Jak się czuje najświetniejszy Stefan Rzeczypospolitej w tej nowej roli?

Jestem człowiekiem z epoki, której już nie ma. Stale sobie wyobrażam, widząc już tyle realizacji, że Polska powinna mieć coś tak reprezentatywnego w dwóch operach – „Strasznym dworze” i „Halce” – gdzie nie będzie miejsca na bezmyślne fantazje. Pokazaliśmy to w wersji oryginalnej, jak to Moniuszko sobie wyobrażał. Można tego dokonać pod warunkiem doboru pięknych głosów, świetnego chóru i baletu, doskonałej orkiestry. Jak te elementy będą spełnione, to różne rzeczy można wtedy wprowadzać. Moniuszko zawsze się obroni.

Siedzimy w zaciszu domowym, otoczeni słynnymi ogromnymi albumami, które dokumentują całą długą artystyczną karierę. Perfekcyjnie uporządkowane archiwum – ogromne zbiory usystematyzowane chronologicznie – od pierwszych występów po bieżące. Zdjęcia, recenzje, programy, afisze, wycinki prasowe, gratulacje jubileuszowe, fotosy z dedykacjami słynnych artystów, z którymi przyszło się spotykać na drodze artystycznej, wizytówki. Jakby wszystko w życiu podporządkowane było sztuce. Tuż za oknem masyw Teatru Wielkiego. Artysta zjawia się tam codziennie. Opera jest drugim domem, a niejednokrotnie pierwszym.

– Czy miałeś jakieś wzorce osobowościowe?

Moim ulubionym tenorem jest nieżyjący już Włoch Aureliano Pertile. Słuchając go, widzę co on robi, o czym śpiewa, co przeżywa. Wszystko to zawiera się w jego głosie. Prof. Belina-Skupiewski, dyr. Opery Śląskiej w Bytomiu, gdzie zaczynałem swoją karierę, zawsze mi powtarzał: „Do ostatniego dnia twego śpiewania pamiętaj, że w śpiewie najważniejsze są trzy rzeczy. Pierwsza to jest serce! Druga to jest serce! I trzecia to jest serce!” Może w tym tkwi tajemnica mego śpiewania?.

Dodajmy, że Ezzio Massini, jeden z najznakomitszych dyrygentów świata, przy okazji dyrygowania w Operze Warszawskiej premierą Trubadura G. Verdiego (31.01.1959 r.) tytułował Paprockiego „Polskim Pertile”: Tylko wielki Włoch miał TAKŻE takie piękne brzmienie głosu i taką skalę możliwości – powiedział Massini.

Cenione są bardzo nagrania Paprockiego na taśmach, a przede wszystkim płytach – zarówno te na historycznych już „czarnych krążkach”, jak i ich wznowienia na CD. Utrwalone solowe partie pozwalają na stałe przypominanie Jego pięknego głosu. Nagrywał w wielu wytwórniach fonograficznych jak np. Polskie Nagrania – Warszawa, EMI – Londyn, Deutsche Grammophon Gesellschaft – Berlin, Supraphon – Praga, Gramzapis-Moskwa. Od płytowego wydania Strasznego dworu pod dyrekcją Waleriana Bierdiajewa minęło ponad pół wieku, ale nikt dotąd nie dorównał Mu w partii Stefana.

Do operowych występów dodać trzeba całą masę koncertów symfonicznych i oratoryjnych, na których Artysta wykonywał tenorowe partie w wielkich dziełach różnych epok.

Najważniejsze pozycje to: Requiem Mozarta, IX Symfonia i Missa Solemnis Beethovena, Magnificat i Pasja Św. Mateusza Bacha, Stworzenie świata Haydna, Stabat Mater Dworzaka, Król Dawid Honnegera, Catuli Carmina Orffa, Requiem Verdiego, Requiem wojenne Brittena, Stabat Mater Rossiniego, Golgata Martina, Psalmus Hungaricus Kodaly’ego. Brał udział także w licznych koncertach estradowych.

Występ na estradzie traktuję jako poszerzenie swojego warsztatu. Ponadto z recitalami można dotrzeć tam, gdzie nie ma scen operowych, a ja lubię występować w różnych warunkach. Wielokrotnie występowałem także na deskach teatrów operetkowych. Chociażby w Operetce Warszawskiej i Teatrze Muzycznym w Szczecinie śpiewałem „Krainę uśmiechu” Lehara.

Wielka szkoda, że nie przekazuje tajników swego kunsztu kandydatom na artystów.

– Dlaczego, mając tak ogromne doświadczenie, zarówno wokalne jak i sceniczne, nie rozpocząłeś kariery pedagoga wokalisty?

W momentach, kiedy któryś z kolegów, młodych wokalistów, się do mnie zwracał, to to robiłem. Zawsze służyłem i służę swoją radą koleżeńską i doświadczeniem, ale na konkretne przejście na etat do Akademii Muzycznej nigdy się nie zdecydowałem.

Mógł być „tylko” wybitnym artystą i zajmować się tylko własną karierą, ale zwracał się też ku sprawom społecznym, działając na rzecz swojego środowiska muzycznego. Zabiegał o szacunek do muzyki.

Jako długoletni viceprezes SPATiF-ZASP zajmowałem się sprawami teatrów muzycznych w Polsce.

Liczne i wybitne kreacje w tak rozległej przestrzeni czasowej, niedostępnej dla wielu artystów, zapisały się trwale w historii polskich scen operowych. Wciąż budzą podziw i uznanie.

Z pewnością i ten Jubileusz dołączy do listy wydarzeń niepowtarzalnych.

Z tej okazji otrzymałem również specjalną nagrodę od Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Pan Minister przyznał mi. 12 tysięcy złotych. Tak jak obliczyłem, jest to. 200 złotych za sezon!

Niezwykły talent wokalny, poparty świadomym warsztatem, wrażliwością i kulturą muzyczną – to wszystko zbudowało legendę Bogdana Paprockiego i pozwala na utrzymanie wspaniałej dyspozycji wokalnej pomimo upływu lat.

Jako „odtrutkę” na moje wyczerpujące nerwowo życie operowe zajmowałem się dla relaksu filatelistyką (wyłącznie polską) i wędkarstwem, ale tylko na urlopach. A przede wszystkim dbały o moją kondycję ukochane psy, które przychodziły i odchodziły. Niezapomniany dog Lesio, który prowokowany moim śpiewem sam pięknie „śpiewał”. Pozostały po nim nagrania telewizyjne i radiowe. Miał swój paszport i żartowaliśmy, że w każdej chwili może się na nas „wypiąć” i szukać kariery na zachodzie! Aktualnie „wyprowadza mnie” kilka razy dziennie na spacer Bronia (posokowiec bawarski), pies mojej córki Grażyny. Bronia jest również muzykalna i kiedy śpiewam dla niej arię z „Janka” Żeleńskiego „Hej, ty Bronko moja miła.” reakcja jest natychmiastowa! Z radością skacze w moje ramiona! Wszystkie ukochane czworonogi dały mi dużo radości, ale i dużo łez, gdy odchodziły.

88-letni dziś Artysta jest pełen werwy i humoru. Uważam, że w życiu są dwie najważniejsze rzeczy – zdrowie i praca. Mówi się, że kariery tenorów są najkrótsze. Jeśli nawet jest to regułą, to właśnie przyszło nam obcować z wyjątkiem. Śpiewa nadal! I oklaski, jakie dziś wywołuje Jego artyzm wokalno-aktorski, wcale nie należą do kurtuazyjnych.

Na ogół nie myślę o tym, jak długo jeszcze będę śpiewał. Kiedy wychodzę na scenę, staram się dać z siebie wszystko. Chyba to też jedna z recept na moje długoletnie śpiewanie.

A zatem do zobaczenia w następnym Jubileuszu!

Chciałbym widzieć wasze miny, gdyby to się spełniło! Wszyscy mówią, że mi dobrze życzą, a śpiewają mi „Sto lat”! – dodaje z humorem Artysta.

O, nie! Wiesław Ochman w swoim liście gratulacyjnym napisał: .życzę Ci abyś żył 150 lat, żebyśmy mogli podziwiać Twój głos – jeden z najpiękniejszych w świecie., a Marszałek Województwa Śląskiego Janusz Moszyński dziękując – na scenie Opery Bytomskiej, po spektaklu Traviaty – za wszystkie wspaniałe wzruszenia, jakich doznaliśmy, życzył zdrowia i 200 lat!

A melomani życzą po prostu następnej setki!

Dziękujemy za to, co już było! Czekamy na jeszcze!

wspomnień wysłuchała Anna Lewandowicz