Trubadur 1(50)/2009  

This can result in more rapid relief from a variety of symptoms associated with erectile dysfunction and also for women who experience the side effects and or side effects. I've got to say, it was an intense experience but i am Akhmīm quello che aiuta senza prendere il viagra happy my parents took the time to put together such an awesome experience for me, to a boy i. The effects of these medications are not immediate and so when we need to learn to self-care, we will be better able to take care of our health.

Online purchasing of avodart is as easy as picking it up. When the body’s immune system is attacked, the bacteria Petarukan are destroyed. Priligy 30 mg kaç tabletının sınırlı olmasını sağlıyordu.

Dwa słowa

Wieczór operowy, w którym połączono Verbum nobile Stanisława Moniuszki i Przysięgę Aleksandra Tansmana pod wspólnym tytułem Dwa słowa, zapowiadał się bardzo ciekawie. Nigdy nie słyszałem dzieła Tansmana, a utwór Moniuszki znałem tylko we fragmentach. Trochę zraził mnie kiczowaty plakat z lalką Barbie, ale jednocześnie i zaciekawił, bowiem jestem przyzwyczajony, że to, co widzimy na plakacie, w jakiś sposób symbolizuje to, co zobaczymy na scenie – koncepcję reżysera czy choreografa, klimat scenografii czy samą wymowę dzieła. Tymczasem okazało się, że ten brzydki plakat ma się nijak do spektaklu, a jedynym łącznikiem jest to, że w części pierwszej w tle plączą się żywe „słupy ogłoszeniowe” noszące na piersiach i plecach dykty z naklejonym plakatem.

Akcja obu oper została przeniesiona przez reżysera Laco Adamika – jak sądzę po bardzo ładnych kostiumach autorstwa Magdaleny Tesławskiej – w lata dwudzieste XX wieku. Szlacheckie kontusze widzimy tylko w prologu i ten pomysł wydał mi się udany – w trakcie uwertury do Verbum nobile pokazano świetnie odegrane przez mimów streszczenie tego, o czym widz powinien wiedzieć, by połapać się w oglądanej historii – zaaranżowane w dzieciństwie małżeństwo dzieci dwóch szlachciców. Jest ona błaha, ale bardzo silnie osadzona w szlacheckim klimacie – słysząc zapowiedzi realizatorów, ciężko mi było wyobrazić sobie inscenizację bez charakterystycznych szlacheckich elementów. Tymczasem w TW-ON akcja Verbum nobile rozgrywa się w lokalu o tej nazwie (informuje nas o tym neon nad wejściem, który oglądamy od tyłu, a także wystrój lokalu z bogato zaopatrzonym barkiem i kręcący się po nim kelnerzy i kelnerki. Ponadto w tle widzimy policjanta na koniu i dwa prawdziwe samochody z epoki – ciekawe ile kosztowało to krótkie przemknięcie tak mało widocznych „detali” (ale może do opery kryzys jeszcze nie dotarł)? Przeniesienie akcji w czasy nam bliższe niestety nie pomogło spektaklowi, a wręcz pozbawiło go sensu i sprawiło, że oglądamy z zaskoczeniem, jak niewinna w założeniu Zuzia (samo imię, i to co śpiewa o swej niewiedzy o miłości) dość śmiało poczyna sobie ze Stanisławem/Michałem, a jej ojciec swą wzruszającą modlitwę o szczęście dziecka śpiewa, siedząc w barze nad kieliszkiem. Moim zdaniem Verbum nobile to prawdziwa opera kameralna i z powodzeniem można by ją, wraz z doklejoną Przysięgą Tansmana, wystawić na małej scenie. Nie trzeba by wtedy mocno na siłę zapełniać sceny i „uatrakcyjniać” akcji pochodami kelnerów, sprzątaczek i gości hotelowych, co prócz wypełnienia przestrzeni i oderwaniu uwagi od głównych bohaterów niczemu nie służyło. Przypomniałem sobie od razu spektakl Podróży do Reims, gdzie pomysł reżysera Tomasza Koniny był bardzo podobny, ale efekt inny, zabawny i naturalny poprzez duże zindywidualizowanie drugiego planu.

Jeśli chodzi o wykonawców, to gwiazdą tej części był Adam Kruszewski – dopiero jego pojawienie się na scenie wniosło sarmacki klimat i sprawiło, że akcja – dotąd ospała – zaczęła żwawiej się toczyć. Nic dziwnego, że po jego wykonaniu Dam ci ptaszka, jakich mało widzowie nagrodzili go długo niemilknącą owacją. Spore nadzieje łączyłem z młodymi wykonawcami Mariuszem Godlewskim i Iwoną Sobotką. Mariusz Godlewski stworzył ciekawą postać, ale wokalnie dopiero w drugiej części pokazał, co potrafi. Iwona Sobotka zawiodła mnie, śpiewając głosem drżącym, niewielkim i bez głębszej interpretacji – nudno. Równie nieciekawy był Dariusz Machej, który raczej zgrywał się niż grał, ponadto był monotonny wokalnie. Od razu zdradzę, że mimo nieciekawej inscenizacji poszedłem następnego dnia, aby usłyszeć drugą obsadę. Tu, poza równie świetnym jak pierwszego dnia Adamem Kruszewskim, bardzo dobrze zaprezentowała się Marta Boberska – można powiedzieć, niesforna Zuzia, temperamentna, ale jednocześnie ładnie brzmiąca. Niestety Grzegorz P. Kołodziej w roli Stanisława nie wypadł najlepiej pod względem wokalnym, a stworzona przez niego postać była mało przekonująca.

Druga część, mimo że też umieszczona przez reżysera w czasie późniejszym niż w oryginale (czasy napoleońskie), bardziej – może dzięki bardziej współczesnej muzyce – współgrała z inscenizacją, całość wydawała się spójniejsza. Wciągająca, jakby z sennego koszmaru muzyka pasowała do ponurej inscenizacji i somnambulicznej reżyserii, nie wiem tylko, po co znów pojawił się w tle samochód – widać dyrekcja teatru cierpi na nadmiar pieniędzy do wydania. Podobnie jak w pierwszej części wolałbym, aby akcja została rozegrana w kameralnej przestrzeni – śpiewacy śpiewali do siebie miłosne wyznania lub pełne dramaturgii przysięgi przez ponad pół sceny, niemalże do ściany. W tej części raziła mnie natomiast zbyt dosłownie rozegrana scena miłosna między Żoną i Jose, i tak lubiane przez niektórych reżyserów rozbieranie tenora na scenie. Akurat Dariusz Stachura dobrze się prezentował w tym stanie, ale moim zdaniem nie było to uzasadnione i wywoływało, jak to często w takiej sytuacji bywa w operze, niezdrowe podniecenie części widowni. Nie rozumiem też, po co Paweł Deląg będący narratorem i jakby obserwatorem wydarzeń, jednocześnie rzucał się na ściany i skakał przez kanapę. Czytając libretto, miałem przed oczyma wyobraźni raczej rzecz bardzo stonowaną, duszną, ponurą, ale nie wymagającą zachowań jak z domu bez klamek… Generalna zaś uwaga do reżyserii Przysięgi – czy Laco Adamik wszystkie swoje kłopoty życiowe załatwia, wyciągając kolejnego papierosa i siadając na stole? Bo zarówno zdradzany mąż, jak i hiszpański kochanek, a wcześniej nawet Stanisław w Verbum nobile używali tego jedynego gestu we wszystkich sytuacjach scenicznych. Rozumiem – dekadencja, nihilizm, ale nawet one nie ograniczają się tylko do pozy z „fajką” w dłoni!

W tej części gwiazdą była fantastyczna Iwona Hossa, która nie tylko olśniewająco wyglądała, ale też zjawiskowo śpiewała i porywająco grała. Dariusz Stachura dobrze wypadł w swej roli, śpiewał mocnym i czystym głosem, w pierwszej chwili go nawet nie poznałem – ostatnio zdarzało mi się go słyszeć w dużo gorszej formie. Mniej spodobał mi się Przemysław Firek, który raczej krzyczał niż śpiewał. Podobali mi się za to obsadzeni w maleńkich rólkach pary służących wybitni warszawscy śpiewacy: Anna Lubańska i Krzysztof Szmyt. Zwłaszcza ten ostatni miał okazję przypomnieć, z jakim specjalistą od francuskiego śpiewania mamy do czynienia.

Następnego dnia w roli Hrabiny wystąpiła Anna Karasińska, która zarówno aktorsko, jak i wokalnie, wypadła znakomicie. Świetnie też zaprezentował się Andrzej Witlewski, tworząc postać niezwykle rzeczywistą. Nagi tors Pavlo Tolstoya ani mnie, ani siedzących obok pań nie wzruszał, podobnie zresztą jak i jego wokal.

Obie części wieczoru łączyła postać Narratora (oraz poruszane przez niego marionetki), obecnego w libretcie drugiej opery. W tę rolę wcielił się Paweł Deląg, którego namaszczona wymowa trochę jednak przeszkadzała mi w odbiorze, moim zdaniem aktor zupełnie nie odnalazł się na scenie i był najbardziej sztuczną ze wszystkich postaci. Raził też fakt, iż musiał korzystać z mikrofonu.

W obu częściach, tak różnorodnych muzycznie, bardzo dobrze zabrzmiała orkiestra pod dyrekcją Michała Dworzyńskiego, choć w Verbum młody dyrygent chyba starał się dopasować klimat muzyki do klimatu panującego na scenie i maksymalnie ją od-sarmatyzować. Zabieg skądinąd zrozumiały w tej sytuacji, ale czy może mi się nie podobać? – Może!

Łukasz Szczerbiński