Trubadur 1(50)/2009  

Aldo and her girlfriends are very excited to get hot in the sun, even more so after a big, big meal. A drugstore mascara is usually less expensive because the ingredients used in it are usually less expensive than the viagra im ausland bestellen Kaesŏng ingredients used in regular mascara. If you are looking for more detailed information about antibiotics in general, check our article.

You can find a lot of advice on the internet regarding the best possible dosage for nexium for your heart. Side effects include a low sex drive and a potential San Felipe risk of stroke (caused by blood clots). Ampicillin is the brand name for a class of beta-lactam antibiotics which are widely used as broad spectrum antibiotics for treating infections in humans and other animals.

Zachwyt i rozczarowanie
Wrażenia z nowej inscenizacji Ringu w Wiedniu

Powyższy tytuł, brzmiący trochę paradoksalnie, oddaje najlepiej moje odczucia po obejrzeniu najnowszej produkcji Wiener Staatsoper – wagnerowskiego Pierścienia Nibelunga. Po premierowym cyklu, którego prezentacja rozpoczęła się 2 maja (Złoto Renu), całość powtórzono jeszcze dwukrotnie. Raz w maju i raz w czerwcu. Niniejsza relacja odnosi się do trzeciego cyklu (6-11czerwca). Żeby pozostawić to, co przyjemne na koniec, rozpocznę od oceny reżyserii. Podjął się jej Sven-Eric Bechtolf, który głównie jako aktor, a z upływem czasu również jako reżyser pojawiał się w różnych teatrach niemieckich. Stosunkowo późno, bo kończąc piecdziesiątkę, zainteresował się reżyserią operową. Zadebiutował w Zurychu, realizując Lulu w 2006 r., a potem Don Giovanniego i Wesele Figara w tym samym teatrze. W 2006 r. wyreżyserował też w Wiedniu Arabellę. Charakterystyczne, że we wszystkich wymienionych produkcjach orkiestrą dyrygował Franz Welser-Moest, ówczesny szef muzyczny Opernhaus w Zurychu. Nawiązując do ożywionych ostatnio dyskusji – również na forum „Trubadura” – o współpracy pomiędzy dyrygentem i reżyserem, można zaryzykować twierdzenie, że ci dwaj artyści najwyraźniej sobie odpowiadają. Z twórczością Bechtolfa zetknąłem się po raz pierwszy przy okazji wiedeńskiego Ringu, jednak już to jedno doświadczenie przekonało mnie, że jest on reżyserem, którego każdy dyrygent jest gotów zaakceptować. Jak napisał na forum Piotr Kamiński słucha z pokorą, mając świadomość, że jest jedynie gościem. Dodam od siebie, że Bechtolf słucha uważnie. Widząc, jak kieruje ruchem scenicznym, w jaki sposób operuje światłami, nie ma się cienia wątpliwości, iż reżyser doskonale wie, jakie treści niesie ta – tak bardzo nasycona znaczeniami dzięki motywom przewodnim – muzyka. Gdy pojawia się intermezzo, opuszcza kurtynę, by słuchacze mogli w skupieniu chłonąć dźwięki płynące z kanału orkiestrowego i wypełniające salę. Wszystko to bardzo chwalebne, jednak jest spora część widzów i słuchaczy zarazem, którzy pragną, aby reżyser, oczywiście nie przeszkadzając dyrygentowi w jego pracy, coś jednak od siebie powiedział. Sprawił, że będzie można o jego koncepcji podyskutować. Zamyślić się głęboko. O czym był Ring wiedeński, poza tym co wiemy z treści libretta? Odpowiedź nie jest łatwa. Mnie wydaje się, że o niczym. Reżyserowi zapewne nie zabrakło wiary we własne siły (pierwszy raz wziął się za Wagnera i od razu Ring w Wiedniu), ale najwyraźniej brakowało pomysłu. Nie wypada tak zupełnie niczego od siebie nie powiedzieć, więc w programie możemy przeczytać, że Alberyk przechodzi okres oralny i analny w swym rozwoju. To nawiązanie do teorii freudowskich brzmi bardzo głęboko, ale na scenie widzimy Alberyka bezskutecznie kuszącego swym nagim torsikiem Córy Renu. Gdy oczom jego ukazują się bryły złota, ociera się o nie, zanim je skradnie w sposób obsceniczny, i to wszystko. Co ma do tego Freud? Wspomniane złoto ma różne kształty w poszczególnych częściach Złota Renu. Alberyk kradnie bryły czy też sztaby – w każdym razie jakieś formy geometryczne, w czeluściach Nibelheimu gromadzi zaś złote piszczele, rączki, gdzieniegdzie główki. Złoto przekazywane Olbrzymom to złocista figura kobiety z utrąconymi, niczym u greckich posągów, rękami. Z postumentu, na którym stoi, wypełzają kierując się do jej łona liczne, wyglądające dość zachłannie, ręce – również złote. To – o ile dobrze zrozumiałem – ilustracja tezy, że Wotan i chyba Fasolt zatrzymali się, zgodnie z teorią Freuda, na okresie fallicznym. Fafnera to chyba nie dotyczy, gdyż on, jak wiadomo, pożądał złota w czystej postaci. Całe szczęście, że Sven-Eric Bechtolf karmił nas freudowskimi głębiami tylko w Złocie Renu. W dalszych częściach tetralogii ogranicza się do zagospodarowania przestrzeni scenicznej w sposób mniej lub bardziej sensowny, ale już bez nadmiernych zawiłości. Wszystko dzieje się – można powiedzieć – w miarę tradycyjnie. Scenografia (Rolf Glittenberg) jest dość umowna. Zazwyczaj głównym elementem, powtarzającym się we wszystkich częściach, są szklane kafle. Dzięki reflektorom przybierają różne barwy. Niekiedy pojawiają się jakieś, wiszące na ścianie, wypchane zwierzęta (jak przed jaskinią Fafnera) czy piękne, zielone świerki (jak na skale Brunhildy). Może tam bardziej by pasowały czerwone kafle, ale trzeba przyznać, że gdy Zygfryd zbliżał się do skały, świerki zmieniały kolor na ognisty. Myślę, że jednym z mniej fortunnych pomysłów było przedstawienie początku III aktu Walkirii. Osiem wojowniczych dziewic ugania się po scenie za bohaterami, którzy spanikowani padają na kolana, zasłaniając głowy. Walkirie machają włóczniami, niczym cepami – tu trzeba zaznaczyć, że dokładnie w rytm muzyki – co rzecz jasna świadczy o muzykalności reżysera i zapewne cieszy dyrygenta. Galopada Walkirii trwa kilka minut, więc bohaterowie wyrywają się niekiedy z okrążenia, ale tylko na krótką chwilę. Ponownie są zaganiani na środek sceny i padając na kolana, trwożliwie chronią głowy. Konie dziewic (nie wiem, czemu jest ich 9, choć Brunhilda z Zyglindą jeszcze nie przybyły) stoją sobie wypchane w tylnej części sceny. Szczególnie zmartwiło mnie zakończenie Walkirii, gdyż po słowach: Loge hor, sympatyczne, jakkolwiek wypchane koniki spłonęły, tak jak stały – cała dziewiątka. Nasuwało się pytanie, czy w Zmierzchu Bogów Waltrauta będzie musiała do Brunhildy przybyć pieszo. Aby nie pozostało wrażenie, że tylko narzekam, chciałbym napisać, co podobało mi się w omawianej reżyserii najbardziej. Właściwie tylko jedno, ale bez zastrzeżeń – zastosowanie efektów filmowych na scenie. Ren, wąż, w którego zamienił się Alberyk, wspaniały biały wilczur, chodzący po lesie, gdy orkiestra grała wstęp do Walkirii, ogromny niedźwiedź towarzyszący Zygfrydowi. Prawdziwym majstersztykiem była walka Zygfryda z Fafnerem. Ogromne oko jaszczura, w którym widzowie mogli widzieć nacierającego z podniesionym mieczem młodzieńca. I jeszcze końcowa scena Zmierzchu bogów – potężny ogień pochłaniający wszystko, dopóki nie zalały go błękitne fale Renu. Po namyśle dodam jeszcze, że podobała mi się ludzka reakcja Zygfryda opatrującego Mimego. Coś takiego widziałem po raz pierwszy. Można za to zapytać, dlaczego Wędrowiec ścisnął wcześniej Mimemu ręce w imadle. Może właśnie po to, by Zygfryd mógł okazać tę odrobinę troski wobec opiekuna. Sven-Eric Bechtolf nie miał najwyraźniej idei, która spinałaby logicznie całą Tetralogię. Jego pomysłowość ograniczyła się do wprowadzenia kilku rozwiązań – może zaskakujących, jednak niekoniecznie mądrych. Przykładem niech będzie opisany wyżej początek III aktu Walkirii.

Po pobieżnym omówieniu tego, co w Wiedniu rozczarowywało, pora przejść do zachwytów.

Powiem wprost – od strony muzycznej było to wspaniałe przeżycie, jeśli chodzi o moje dotychczasowe doświadczenia operowe, nie mające sobie równego. Piszę to z pełnym przekonaniem. Wspaniała wiedeńska orkiestra pod batutą mistrza, jakim jest Franz Welser-Moest, grała tak, że dech w piersiach zapierało i to podczas każdego z czterech dni. Dyrygent prowadził całość z wielką swobodą, różnicując tempa. Dla przykładu fragment orkiestrowy pomiędzy prologiem a I aktem Zmierzchu bogów zaczął się zadziwiająco powoli i stopniowo, zwiększając tempo poprzez potężniejące z każdą chwilą crescendo, osiągnął w finale niebywałą wręcz dynamikę. Byłem zdumiony, jak wspaniale orkiestra oddawała to, co czuje Fasolt, patrząc na Freię. Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi na tę niezwykłą miękkość. Albo podczas marsza żałobnego; po zagraniu po raz drugi motywu Zygfryda, jak inaczej, bardziej uwypuklone zostało brzmienie kontrabasów. To właśnie uwielbiam, gdy słucham gdzieś nowej interpretacji Ringu – owe niespodzianki. Ten moment zaskoczenia, że można jakiś fragment zagrać czy zaśpiewać w zupełnie inny sposób. Dotyczy to nie tylko Tetralogii, ale jest owym dziele coś wyjątkowego, niepowtarzalnego. Zespół śpiewaków został również dobrany bardzo starannie. Właściwie nie było pomyłek – może tylko poza dwoma przypadkami. Eva Johansson jako Brunhilda w Walkirii i w Zmierzchu bogów chyba przeliczyła się z możliwościami. Już jej pierwsze wejście na początku II aktu zabrzmiało nieszczególnie, nie wróżąc niczego dobrego. To chyba zbyt lekki głos – nie na tę partię. Trzeba przyznać, że starała się dać z siebie wszystko, jednak jej głos brzmiał ostro i nieprzyjemnie. Pod koniec Zmierzchu bogów był bliski pisku. Pozostali soliści zachwycali. Nina Stemme jako Zyglinda i Brunhilda w Zygfrydzie, Johan Botha jako Zygmunt, wspaniały Stephen Gould – Zygfryd, Eric Halfvarson – Hagen i w końcu nasz rewelacyjny Tomasz Konieczny, jako Alberyk!!! Wiedeńska widownia przyjęła go niezwykle entuzjastycznie, na co całkowicie zasłużył. Może jego zbyt histeryczna gra mogła razić, ale to przecież zasługa reżysera. Histerycznie zdarzało się też grać Wotanowi (bardzo dobry Juha Uusitalo). Ja byłem pod wrażeniem pięknie brzmiącego głosu naszego śpiewaka i nie ukrywam, że czułem dumę, widząc jak jest przyjmowany. Po przedstawieniu poprosiłem artystę o dedykację dla Trubadura, na co chętnie przystał. Wracając do pozostałych śpiewaków, na słowa uznania zasłużyli też: Herwig Pecoraro – Mime, Adrian Erod – Loge, Ain Anger (!!!) jako Hunding i Fafner, Anna Larsson – Erda, Michaela Schuster – Fricka w Walkirii i wszyscy pozostali, z wyjątkiem Janiny Baechle – Fricki w Złocie Renu. Śpiewała nieczysto i publiczność na końcu nie kryła dezaprobaty. Oczywiście największe brawa należą się kapelmistrzowi i jego doskonałym muzykom, ale o tym już pisałem. Swoją drogą zastanawiam się, co powoduje, że dyrygent tej klasy, mający taką mocną pozycję, proponuje po raz kolejny współpracę reżyserowi nie mającemu zbyt wiele do powiedzenia. Czy dlatego, że jest posłuszny i pokorny? A może jego wcześniejsze dokonania były bardziej udane? Wynika z tego, że warto zobaczyć Arabellę, która od 2006 roku jest w repertuarze Wiener Staatsoper, tym bardziej, że orkiestrę prowadzi wspaniały Franz Welser-Moest. A wracając do Pierścienia Nibelunga – namawiam do wyprawy do Wiednia jesienią tego roku, gdy cały cykl będzie powtarzany. Jeśli ktoś zdecyduje się pójść kilka godzin przed spektaklem (można wziąć krzesełko), dostanie bez problemu wejściówki – tańsze, niż np. na premiery w Warszawie. Naprawdę warto!

Henryk Sypniewski