Biuletyn 2(15)/2000 |
Orfeusz w Romie
Trudno powiedzieć, czy majowa premiera Orfeusza w piekle Jakuba Offenbacha w teatrze muzycznym Roma w Warszawie była jedynie spłaceniem daniny widowni łaknącej spektakli operetkowych, czy posunięciem obliczonym na kolejny kasowy sukces w stylu Crazy for you, czy Piotrusia Pana. Pewniej tym pierwszym, bo dyrekcja Romy nie ma jakoś serca dla podkasanej muzy. Myślę jednak, że sympatyczny spektakl Orfeusza w piekle będzie się cieszył sporą popularnością, gdy po wakacjach powróci na scenę. Bo też jest w tym przedstawieniu i z czego się pośmiać, i na co popatrzeć. Trochę gorzej mieć się może jedynie nasz zmysł słuchu, ponieważ ani orkiestra pod batutą Tadeusza Karolaka, ani większość solistów nie zachwyca specjalnie swoim wykonaniem uroczej muzyki Offenbacha.
Na premierze 19 maja w głównych rolach wystąpili: Grażyna Brodzińska – Eurydyka, Adam Zdunikowski – Orfeusz, Zbigniew Macias – Jupiter. Ja natomiast miałam przyjemność oglądać piąte i ostatnie przed wakacjami przedstawienie (24 maja), podczas którego można było usłyszeć Grażynę Brodzińską, Jacka Laszczkowskiego – Orfeusza i Bogusława Śliwę – Jupitera. Primadonna warszawskiej operetki (dopiero co wyróżniona statuetką Ariona) tym razem bardziej zachwycała zgrabną figurą prezentowaną w uwodzicielskich negliżach i znakomitym aktorstwem, niż głosem. Prawda jednak i to, że partia Eurydyki, choć dość rozbudowana, nie daje takich okazji do popisu wokalnego, jak role Adeli w Zemście nietoperza czy Hanny w Wesołej wdówce. Jacek Laszczkowski jako skrzypek Orfeusz – bożyszcze swych nastoletnich uczenniczek zebrał w pełni zasłużone brawa, lecz królem wieczoru był Bogusław Śliwa w roli Jupitera. Nie tylko wspaniale śpiewał, tańczył i grał (jego „jaskółki” wykonywane podczas jazdy na skuterze i umizgi do uroczych diablic bawiły publiczność do łez), ale i sam bawił się chyba doskonale. Zresztą scena na Olimpie i słynny „muszy” duet z Eurydyką, zaśpiewany na podobnym do wielkiej muchy skuterze, należą do najbardziej udanych scen w całym spektaklu. Nie dorównuje im nawet nieco mało piekielny kankan, mimo wszystko gorąco przyjmowany przez publiczność. Spośród innych wykonawców warto wymienić Małgorzatę Długosz (Diana) o przepięknym głosie i wspaniałej prezencji i Jacka Parola (Merkury) z zacięciem kankanisty wykonującego zabawne kuplety.
Co możemy zobaczyć na scenie? Czasami niezrozumiałe, lecz w większości zabawne pomieszanie z poplątaniem. Bo czegóż tam nie ma: są ozdobione piórami, połyskliwe kostiumy olimpijskich bogiń, Jupiter występuje w szlafmycy i srebrnym szlafroku, a Amor w złocistym stroju paryskiego ulicznika. Mamy sporą dawkę współczesności – grupę dziennikarzy otaczających postać Opinii Publicznej, komandosów w panterkach w scenie olimpijskiej rewolucji, wygolonych typków w skórzanych płaszczach (ochroniarzy Plutona). Męska część publiczności ma okazję podziwiać wdzięki śpiewaczek w czarnych skórzanych bikini, a nawet nagie tancerki Go-Go. Mieszanina ta, jak piszą realizatorzy w programie przedstawienia, to wspomaganie nieco już muzealnego przedrzeźniania mitologii żonglerką elementami
Z przedstawienia wyszłam w doskonałym nastroju – śmieszyły mnie kpiny z mitologii, pikantne dialogi, żarty ze sztuki (również tej operowej – cytat z arii Orfeusza z Orfeusza i Eurydyki Glucka ze słowami Diabli porwali Eurydykę). Rozbawiła mnie wspaniała gra aktorska artystów, których na co dzień podziwiam na deskach Teatru Wielkiego i Opery Kameralnej. Podobały mi się pomysły realizatorskie i barwne kostiumy, nawet marny balecik nie zepsuł mi dobrego humoru. Chyba o to właśnie chodzi w operetce, o zabawę? Tylko czytając program zastanawiałam się, co kogo obchodzi, że dyrektor Kępczyński cierpi reżyserując Orfeusza i że buntuje się przeciw źle pojmowanej konwencjonalności (cyt. za programem)? Mnie nic a nic.
Katarzyna K. Gardzina