Trubadur 3(24)/2002 |
Norma w Operze Bałtyckiej
W czerwcu Opera Bałtycka wystawiła w wersji koncertowej jedno z najwspanialszych dzieł w literaturze operowej – Normę Vincenza Belliniego. Opera powstała w stosunkowo krótkim czasie, bo zaledwie w ciągu 3 miesięcy. Partię tytułowej bohaterki pisał kompozytor dla znakomitej śpiewaczki Giuditty Pasty, która odniosła ogromny sukces w poprzedniej jego operze Lunatyczce. Praca nad partyturą przebiegała z wielokrotnymi zmianami, ulepszeniami, piętrząc trudności wykonawcze, szczególnie w partii Normy. W rezultacie powstała rola zaliczana dziś do najtrudniejszych w całym repertuarze operowym – wyzwanie dla najwyższej próby sopranów. W historii opery, poza Pastą, która śpiewała prapremierę, zasłynęły także Maria Malibran, Jenny Lind, Lili Lehmann, a w bliższych nam czasach Maria Callas i Montserrat Caballé.
W gdańskim koncercie kapłankę Normę kreowała Agnieszka Wolska, śpiewaczka o ustalonej pozycji w naszym świecie muzycznym. Wolska doskonale poradziła sobie ze wszystkimi trudnościami partytury, tak w sferze muzycznej, jak i dramatycznej. Silnym, nośnym głosem o ładnej barwie stylowo prowadziła liryczną kantylenę, z dużą łatwością pokonywała biegłość pasaży. Miałabym jednak zastrzeżenia co do interpretacji, a ściślej do przedramatyzowania popisowej arii Casta diva. Śpiewaczka odbiegła od klasycznej, wzorcowej, spokojnej interpretacji swoich wielkich poprzedniczek (Callas, Caballé), przerysowując utwór zbyt silną dynamiką. Forte w wykonaniu Wolskiej przechodziło w fortisssimo, co w górnych rejestrach wyzwalało nader dramatyczny krzyk. Te efekty zakłócały uroczysty nastrój modlitwy o pokój. Tym samym i styl przechodził z belcantowego w verdiowsko-wagnerowski. To są oczywiście moje subiektywne odczucia. Być może interpretatorka odczuwała potrzebę większej ekspresji. Tak czy inaczej, dla wiernego wizerunku kapłanki Normy, należałoby arię nieco wysubtelnić.
W moim przekonaniu na najwyższe uznanie zasługuje Urszula Kryger, która wcieliła się w rywalkę Normy – Adalgizę. Kryger to śpiewaczka wysokiej klasy. Zaprezentowała piękny, głęboki głos, dużą swobodę techniczną, a przede wszystkim nieprzeciętną kulturę muzyczną. Artystka nie pozwoliła sobie na jakiekolwiek uchybienia dotyczące stylu, dobrego smaku. Toteż słynny duet Mira o Norma wykonany został po mistrzowsku, co wyraziło się również w ogromnych, spontanicznych brawach publiczności. Z ról męskich zdecydowanie najlepszy był, kreujący Orowista – Józef Frakstein – tak głosowo, jak i interpretacyjnie znakomity. Po każdym kolejnym zejściu ze sceny otrzymywał oklaski. Paweł Skałuba jako Pollion dobry, ale nie mógł zachwycić. Co prawda jego partia nie dorównywała pod względem trudności i efektywności partii jego scenicznej partnerki. Dlatego pozostawał trochę w cieniu.
Orkiestra pod dyrekcją Krzysztofa Słowińskiego grała dobrze, utrzymując styl charakterystyczny dla twórczości Belliniego – jeszcze bel canto, ale poprzez silniejszą ekspresję i zróżnicowania dynamiczne, nawiązujący do romantyzmu. Na odpowiednio dobrym poziomie zaprezentował się też chór.
Parę słów o oprawie scenicznej, której mimo najlepszych chęci nie mogłam zaakceptować, a to z powodu…. schodów. Jako że operę wystawiano w wersji koncertowej, to elementem ożywiającym statyczną scenę były schody, po których schodzili soliści na scenę i tą samą drogą wracali za kulisy. Pod tym względem (ruchu) cel został osiągnięty. Co do środka miałabym duże zastrzeżenia. Schody kojarzą się zawsze z rewią i w tym gatunku są elementem niezbędnym, a nawet obowiązkowym. W musicalu np. My Fair Lady – jak najbardziej na miejscu. Natomiast w operze Vincenza Belliniego pod tytułem NORMA – chybionym. Z pobudek czysto racjonalnych nie należało artystów (w tym czasie ciężko pracujących) obciążać nieustannym chodzeniem po schodach. Z powodów estetycznych soliści schodzący w strojach wieczorowych (fraki, długie suknie, szpilki) w blasku efektów świetlnych i w rytm muzyki Belliniego, stwarzali nieco groteskowy klimat. Mogłabym wymienić jeszcze kilka powodów, dla których nie podobała mi się ta konstrukcja na scenie, ale nie chciałabym być posądzona o osobistą awersję do schodów, które nie były przecież najważniejszym elementem przedstawienia. Jednak sam pomysł połączenia schodów z efektami świetlnymi jest wyjątkowo banalny (stary jak świat), prymitywny, a umieszczony w Normie – zupełny niewypał.
Pod względem muzycznym koncert był na wysokim poziomie, za co serdeczne gratulacje i podziękowania dla całego zespołu.
Danuta Gulczyńska