Trubadur 1-2(26-27)/2003  

Powiało wiosną, a opłotkami zakrada się rozsądek
Frank Porretta w Warszawie

Dla każdego teatru operowego Otello jest prawdziwą nobilitacją, dlatego takie ważne jest, że Opera Narodowa, po tylu latach, podjęła w 2001 r. decyzję o jego wystawieniu. Fakt ten nie został wówczas specjalnie nagłośniony w prasie, a krytycy muzyczni w większości odfajkowali premierę gładkimi sloganami, będącymi przetworzeniem słów samego reżysera, znanych z konferencji prasowej – o Hugo, nocy pragnącej posiąść jutrzenkę, itd. Moim zdaniem, ten zimny, momentami nielogiczny, męczący i przytłaczający kolorystycznie spektakl, ze snującymi się dziwacznymi istotami, jest zaprzepaszczoną szansą na wspaniałą, wykorzystującą kubaturę i możliwości sceny Teatru Wielkiego inscenizację, która utrzymywałaby się w repertuarze przez całe lata i dawałaby prawdziwe pole do popisu naszym wokalistom i tenorom występującym gościnnie w partii tytułowej. Od początku było bowiem wiadomo, że wykonawcy roli Otella będą się zmieniać i że może nie wszystkim spodoba się reżyseria, charakteryzacja czy kostiumy, nie wszyscy będą też mieli czas na żmudne próby i dokładne zapoznawanie się z ekscentryczną realizacją. Los takich inscenizacji bywa niepewny; np. umiejscowiony w statku kosmicznym Otello nie należy, sądząc po częstotliwości wystawiania, do ulubionych pozycji opery w Zurychu. Z drugiej strony, choć Straszny dwór i Don Giovanniego dosyć prędko wystawiono w Teatrze Wielkim na nowo – w pierwszym wypadku nader szczęśliwie, w drugim niekoniecznie – można się zastanawiać, czy zadbano by o rychłą realizację nowego Otella, gdyby obecny został usunięty z repertuaru Opery Narodowej? Nie sądzę. Dlatego trzeba przywyknąć do takiego Otella, jakiego mamy, i pocieszać się myślą, że po tyloletniej przerwie możemy posłuchać, jak arcydzieło Verdiego brzmi na żywo. A spektakl nieoczekiwanie zaczyna żyć własnym życiem, dokonują się zmiany, które warto uważnie śledzić. José Cura nie wniósł nic do roli Otella – poza twarzowym strojem, takimż makijażem i „prywatną” fryzurą, co przy Desdemonie wyglądającej jak dalekowschodni chochoł i pozostałych postaciach dawało efekt zgoła humorystyczny. No, ale etap „bóstwa na scenie” (jak mówi o sobie Cura) mamy na razie szczęśliwie za sobą, a 16.03. br. miało nastąpić długo oczekiwane spotkanie z Davidem Rendallem. (Kolejny tenor zaproszony do najnowszej produkcji Otella w La Scali – będzie śpiewał podczas tegorocznego tournée mediolańskiej opery w Japonii). Niestety, i tym razem artysta prawie w ostatniej chwili rozchorował się, a na jego miejsce zaproszono Franka Porrettę. Nazwisko to nie mówiło mi nic, ale czekałam na gościnny występ amerykańskiego śpiewaka z życzliwą nadzieją. Pierwsze dźwięki Esultate trochę mnie zmartwiły, ponieważ usłyszałam głos ładny, ale niezbyt silny. Po chwili jednak przestałam w ogóle o tym myśleć, bo ważne stało się, jak mądrze i umiejętnie potrafi się nim artysta posługiwać. Porretta to młody tenor, i taki był jego Otello: trochę porywczy, trochę niecierpliwy, w sposób bardzo naturalny i bezpośredni okazujący Desdemonie czułość (w I akcie), poruszający się po scenie ze zwinnością i sprężystością, które znamionowały rozsadzającą zwycięskiego wodza energię. Porretta dobrze zna swoje możliwości wokalne, dlatego nie forsowany głos zachowywał zdecydowaną, ładną barwę, a różnorodność emocji umiał artysta wyrazić wszelkimi wokalnymi środkami, nie posuwając się do krzyku. Znakomicie panował nad frazami wymagającymi tej specyficznej śpiewanej deklamacji, która w Otellu stwarza złudzenie normalnej rozmowy. W Dio mi potevi bardzo mądrze posłużył się z początku pięknym piano, przechodzącym w drugiej części w nie nadwerężające głosu, przejmujące wołanie. Czuło się, że z pełnym zrozumieniem odczytał partyturę i żaden dźwięk nie jest dla niego mniej ważny, nad żadnym się nie prześlizguje, zachowując nawet w miejscach wymagających gwałtownej ekspresji coś w rodzaju perfekcyjnej elegancji śpiewu – a to jest jedna z tajemnic tej partii. Jeżeli, jak wynika z notki biograficznej, amerykański tenor zaśpiewał w Warszawie dopiero swego trzeciego Otella (po Nashville Opera i Teatro La Maestranza w Sewilli), to warto śledzić rozwój jego kariery. To wielka przyjemność słuchać tego obiecującego i niezwykle muzykalnego artysty – jak szybko potrafił się odnaleźć i poprawić, kiedy rozsypał się na moment duet Si per ciel czy morderczy kwartet w II akcie! Równą przyjemnością było obserwować aktorskie poczynania młodego tenora. Dość wysoki, przystojny, z długimi włosami związanymi w koński ogon, Frank Porretta wyglądał bardzo współcześnie, a jego koncepcja roli nie mieściła się po prostu w ramach nakreślonych przez reżysera. Czujny, skupiony, z lekko pochyloną głową (dla lepszego podparcia niskich dźwięków i ściemnienia głosu) i napiętymi ramionami przypominał ranne zwierzę, które broni się, atakując. Zabudowaną, mało wygodną dla śpiewaków przestrzeń sceniczną wykorzystywał w sposób przemyślny i swobodny, a w ostatnim akcie jego sposób poruszania się – każdy krok, każde stąpnięcie, każdy ruch ręki – wypływał z muzyki i był dla niej kontrapunktem. O wiele to ciekawsze i bardziej poruszające niż czarna farba, lana (przyznaję, w mniejszej ilości i prawie bez irytującego ziu-ziu-ziu) na białe płótno. Odświeżająca, spójna i inteligentna kreacja Franka Porretty była jak powiew wiosny, a skoro wiosna, to zmiany… I rzeczywiście, cichaczem, opłotkami wkradł się na scenę rozsądek – i nagle okazuje się, że Desdemona może być piękną kobietą, bez wiechcia na głowie, i że doskonale służy to przedstawieniu! Izabella Kłosińska, śpiewaczka o znakomitej prezencji, odżyła, zupełnie inaczej się porusza, wrócił wdzięk i uroda, co w połączeniu ze wspaniałą kondycją wokalną artystki tworzy klarowną całość. Niestety, Jago, Emilia i Kasjo wyglądają jak wyglądali, ale kto wie, co nastąpi w przyszłości? Może za którymś razem ujrzę Kasja, który będzie młodym żołnierzem, a nie jednym z ulubionych dworzan Henryka III Valois, i Emilię nie przypominającą ksieni monastyru?… Nie wiadomo, jakie nastąpią – i czy w ogóle nastąpią – zmiany, pewne jest natomiast, że trzeba chodzić na tego Otella, korzystać z okazji słuchania Adama Kruszewskiego (jakże on potrafi „śpiewać ciszą”! Po La morte é nulla napięcie staje się prawie nie do zniesienia), Izabelli Kłosińskiej, chóru (Klubowicze nie bywający w Warszawie mogą podziwiać kunszt tego zespołu w nagraniu Strasznego dworu EMI) i jak zwykle fantastycznie grającej orkiestry. A jeśli jeszcze trafi się Otello taki jak Frank Porretta, życie może być naprawdę piękne. Bardzo bym chciała, aby śpiewak ten częściej gościł na scenie Opery Narodowej, i to nie tylko w roli Otella – myślę, że świetnie by też wypadł w Balu maskowym lub w Don Carlosie.

Jadwiga Piller