Trubadur 1-2(26-27)/2003  

Podróż do Reims Rossiniego w Teatrze Wielkim

Niedawno, niedawno temu był sobie teatr, w którym przedstawienie opery Rossiniego mogło przyprawić widza o atak serca. Nawet gdy śpiewacy nie byli tragiczni (bo czasem znajdowały się dwa, trzy porządne głosy w obsadzie, a od czasu do czasu jeden wybitny), to zawsze można było liczyć na „wstrząsającą” grę orkiestry. Wystawienie opery Rossiniego wymagającej nie kilku, ale kilkunastu bardzo dobrych śpiewaków wydawało się marzeniem ściętej głowy. Rewelacyjna Podróż do Reims? W Warszawie? Czary, mary, skaczemy do przodu 5-6 lat i oglądamy rewelacyjną Podróż do Reims w warszawskim Teatrze Wielkim – marzenia ściętej głowy stały się rzeczywistością.

I to jaką! Myślę, że nawet znakomity Tankred z 2001 roku nie przygotował nas na wspaniałą rossiniowską Podróż w roku 2003. Ostatnie występy orkiestry, wybitny maestro za pulpitem, wielka Ewa Podleś gwarantowali wprawdzie niezwykłe przeżycia muzyczne, ale czy ktoś spodziewał się, że cała olbrzymia obsada będzie błyszczeć? No i czy ktoś spodziewał się, że polscy krytycy będą wychwalać inscenizację autorstwa reżysera nie będącego bynajmniej niczyim modnym ulubieńcem?

Chyba właśnie sama inscenizacja najbardziej mnie zaskoczyła. Szczerze mówiąc, przed przedstawieniem myślałam sobie nawet, że właściwie szkoda zachodu z wystawianiem Podróży do Reims na scenie. W tej operze przecież nic się nie dzieje, więc może wystarczyłaby wersja koncertowa? Okazało się jednak, że właściwy reżyser na właściwym miejscu wystarczył, by trudno było oderwać oczy od wydarzeń na scenie. Tomasz Konina stworzył spektakl, na którym można by się świetnie bawić nawet bez muzyki – jego Viaggio to po prostu kawał świetnego teatru, jeśli mogę się tak wyrazić. Konina zbudował swoje dzieło z mnóstwa cudownych szczegółów – detali scenograficznych, kostiumowych (brawa dla autorki kostiumów, Lisy Lach-Nielsen) i zachowań postaci. Genialnym pomysłem było włączenie do akcji chóru, z którym reżyserzy często nie bardzo wiedzą, co zrobić na scenie. W warszawskiej Podróży do Reims każdy chórzysta to postać z własnym bagażem doświadczeń, postać, którą można spotkać na małym dworcu kolejowym. Na taki właśnie dworzec reżyser przeniósł miejsce akcji opery, wypełniając stacyjkę mniej lub bardziej znudzonymi podróżnymi i różnymi pracownikami dworca. Na scenie rozwija się tyle wątków, że wręcz nie sposób za jednym razem śledzić wszystkich – gdy zajmiemy się rozkoszną bufetową, to przegapimy stoickiego majstra z obsługi technicznej, zażywną babcię klozetową czy też podróżną „pod wpływem alkoholu” bezskutecznie usiłującą się zorientować w sytuacji. Mnogość szczegółów mogłaby w mniej zręcznych rękach doprowadzić do chaosu na scenie, jednak Konina po mistrzowsku prowadzi wszystkie wątki, układając rozliczne detale w fascynującą całość. W całym przedstawieniu nie ma przy tym grama sztuczności; każda postać jest ujmująco naturalna.

Widzowie w Teatrze Wielkim mogli się cieszyć nie tylko rewelacyjną inscenizacją, ale również rewelacyjną stroną muzyczną przedstawienia. Dyrekcja Teatru z pewnością zacierała ręce z zadowolenia, gdy w miarę upływu czasu ujawniały się kolejne brylanty i brylanciki w obsadzie. Obsada takich rozmiarów bez słabych punktów byłaby wydarzeniem na największych scenach świata, bo nawet największym teatrom nie zawsze udaje się zebrać tak świetny zespół i obsadzić stosunkowo niewielkie role śpiewakami klasy Adama Kruszewskiego (pełen godności Don Alvaro). Wspaniale zaprezentował się również Wojciech Gierlach jako beznadziejnie zakochany Lord Sidney (urokliwy bas-baryton i imponująca technika); świetnie wypadł Mieczysław Milun (Don Prudenzio zapewniający opiekę medyczną całemu towarzystwu) i mruczący recytatywy do dziennikarskiego dyktafonu Jarosław Bręk (Don Profondo). Najniższym głosom męskim dorównywały bez wątpienia najwyższe głosy żeńskie, szczególnie Anna Cymmerman jako poetycka Korynna i Edyta Piasecka jako histeryczna Hrabina Folleville (uroczy, bardzo giętki sopran, świetne góry i do tego figura, która na pewno powodowała wśród panów przyspieszone bicie serca).

Wiele radości sprawiali melomanom również dwaj importowani tenorzy. José Manuel Zapata (Cavaliere Belfiore) zaprezentował piękny liryczny tenor, jaki nieczęsto się słyszy, i spory talent komediowy. Z kolei głos Rockwella Blake’a raczej nie odznacza się wielką urodą, mówiąc łagodnie, ale za to śpiewak zachwycał diabelską wręcz techniką, która pozwoliła mu z łatwością pokonywać karkołomną partię Hrabiego Libenskofa. Blake jest również niezłym aktorem, dzięki czemu stworzył on wyborny duet z tryskającą energią i humorem Ewą Podleś (Markiza Melibea, testująca miłość Libenskofa, który wpada z tego powodu w furię). Podobnie jak Rockwell Blake, Ewa Podleś zachwyca iście diabelską techniką, a do tego oszałamia pięknem swojego niezwykłego kontraltu. Oboje artyści świetnie się czuli w swoich rolach – myślę, że nikt na widowni nie miałby nic przeciwko bisowaniu dosyć „wybuchowego” duetu miłosnego Melibea-Libenskof.

Nad stroną muzyczną przedstawienia czuwał wielki rossiniowski ekspert Alberto Zedda. Pod jego batutą orkiestra zagrała z cudowną lekkością, niemal z radosną beztroską podchodząc do niuansów partytury, które nie stanowiły dla muzyków najmniejszego problemu. Czuło się, że granie Rossiniego sprawia zarówno dyrygentowi, jak i orkiestrze wielką frajdę.

Idąc do teatru, nie myślałam, że powiem po spektaklu: to jeden z najwspanialszych wieczorów, jakie przeżyłam w operze. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę miała możliwość wybrania się w taką Podróż…

Anna Kijak