Trubadur 3-4(32-33)/2004  

Balanchine i Balanchine

– Pytanie o punkty łączące mnie z Balanchinem stawiano mi oczywiście bardzo często w Nowym Jorku przed premierą Musagete z New York City Ballet – mówi Boris Ejfman. – Długo się nad tym zastanawiałem i stwierdziłem, że chyba jest nawet więcej rzeczy, które nas łączą niż takich, które dzielą. Obaj uczyliśmy się w Petersburgu, tam studiowaliśmy w konserwatorium, tam też założyliśmy nasze pierwsze zespoły i obaj zakładaliśmy je w opozycji do klasycznego baletu teatru Maryjskiego (wówczas Kirowa). Balanchine szczególną uwagę poświęcał muzyce, u niego wszystko z niej wypływa. Ja także tworzę w ścisłej więzi z muzyką – to ona podpowiada mi ruch i zawarte w nim emocje…

Bardzo dobrze się stało, że na wieczór poświęcony pamięci George’a Balanchine’a przygotowany w listopadzie z okazji 100-lecia jego urodzin przez Teatr Wielki – Operę Narodową, złożyły się te właśnie choreografie: Serenada Balanchine’a do muzyki Piotra Czajkowskiego i Musagete Ejfmana z muzyką J. S. Bacha i Czajkowskiego. Twórczość Geoge’a Balanchine’a jest polskiej publiczności praktycznie nieznana. Starsze pokolenie może co prawda pamiętać wizyty Royal Ballet i innych zespołów z jego choreografiami czy nowojorskiego zespołu Balanchine’a, może wreszcie pamiętać Serenadę zrealizowaną przez zespół TW w 1985 roku. Młodsi widzowie mają dziś dostęp do nagrań video i DVD, ale częściej sięgają po baletowe nowinki niż klasykę. Bo choreografie ojca amerykańskiego baletu to już przecież „współczesna klasyka”. Polska publiczność w dużej mierze pozbawiona więc jest kontekstu, w jakim należy czytać i odbierać balet Ejfmana wykorzystujący nawiązania bądź cytaty z konkretnych dzieł Balanchine’a. Szczęściem wiele z nich pochodzi właśnie z Serenady, którą można poznać lub przypomnieć sobie w pierwszej części wieczoru. Klamrą spinającą spektakl staje się także muzyka Czajkowskiego rozbrzmiewająca na początku (Serenada C-dur) i na końcu (fragment IV Symfonii w finale Musagete).

Serenada George’a Balanchine’a to balet abstrakcyjny, afirmujący piękno ruchu i kobiecego tańca. To ruchowa interpretacja muzyki Czajkowskiego, choreograficzna „symfonia”, w której tematy są reprezentowane przez tańczące solistki, solistów i grupy tancerek. Nie jest to balet zupełnie bez akcji, bo na poziomie idei i muzyki mamy do czynienia z pewnymi relacjami między tancerzami-solistami oraz nimi a corps de ballet. Sama muzyka podpowiada też nastroje, które przekazuje taniec: przebudzenie, samotność, radość, uspokojenie. Od żeńskiego zespołu Serenada wymaga znakomitej kondycji, dużej precyzji i swego rodzaju uniformizacji, od solistek wirtuozerii technicznej, ale i umiejętności włączenia się, „wtopienia” w taniec corps de ballet. Srenada jest także pokazowym przykładem balanchine’owskiego stylu tańca: potrzeba tu wyrazistej pozy, wyciągniętej, wysmuklonej sylwetki, układu rak, głowy, a nawet palców. Zespół baletowy TW-ON poradził sobie z tym trudnym zadaniem całkiem przekonująco. Zważywszy, że jest to corps de ballet świeżo odmłodzone, należy złożyć szczere gratulacje tak tancerkom, jak i pedagogom oraz Susan Pilarre, byłej solistce New York City Ballet, a obecnie cenionemu pedagogowi, za staranne przygotowanie tej choreografii. Szczególnie podkreślić należy udane występy młodziutkich absolwentek warszawskiej Szkoły Baletowej, w tym dopiero roku włączonych do zespołu TW, oraz wspaniałe „epizody” naszych utalentowanych koryfejek i solistek: Anity Kuskowskiej, Anny Nowak, Anety Zbrzeźniak i in. Uosobieniem poezji była Izabela Milewska (I solistka), a piękną linią i nieco patetycznym wyrazem w Elegii wykazała się Magdalena Ciechowicz (cieszy powrót tej zdolnej tancerki na naszą scenę). Karolina Jupowicz (II solistka) w swych dynamicznych solówkach brylowała techniczną wirtuozerią, a także zrobiła znakomity użytek ze swego scenicznego temperamentu w wariacji Allegro con spirito. Wspaniałym paniom partnerowali: żywiołowo Maksim Wojtiul (Walc, Temat rosyjski) i elegancko Sławomir Woźniak (Elegia). Ten ostatni artysta nadał ponadto swej niedużej przecież partii prawdziwie poetycki charakter, dając „ostatni szlif” zwiewnej i romantycznej Serenadzie.

Z otwierającym wieczór dziełem Balanchine’a mocno kontrastowała parafabularna choreografia „o Balanchinie” Borisa Ejfmana. W przeważającej części mroczna i dramatyczna chyba nie do końca odzwierciedlała postać, dzieło i biografię bohatera. Wynika to zapewne z faktu, że Boris Ejfaman postanowił ucharakteryzować Balanchine’a na twórcę cierpiącego, podobnego do bohaterów jego poprzednich baletów (Czajkowski, Czerwona Giselle, Moliere). Stąd pomysł retrospekcji: stary, schorowany (?) choreograf przypomina sobie pracę z tancerzami i swe kolejne miłości. Dramaturgię baletu można porównać do wieszaka, na którym choreograf wiesza kolejno coraz to inne elementy przyszłego dzieła. W efekcie końcowym dramaturgia-wieszak znika tak dokładnie, że trudno się domyślać jej istnienia – napisała w jednej z prac znawczyni i historyk baletu Janina Pudełek. Jedynym błędem ejfmanowskiego Musagete (Przewodnika muz) jest to, że ten „wieszak” za bardzo widać. Za to konkretne rozwiązania i kolejne sceny zapierają dech pomysłowością, emocjonalnością, urodą i oryginalnością użytych środków (choć są to środki znane nam z innych prac Ejfmana). Choreograf znakomicie gra też cytatami z baletów Balanchine’a: Serenady, Apolla Musagete, Agon, Tematu z wariacjami, itd. Trzy duety Balanchine’a (Sławomir Woźniak) z trzema „muzami” to węzłowe momenty, do których prowadzeni jesteśmy poprzez sceny zbiorowe „na sali baletowej” i solowe sceny twórcy zmagającego się ze swoimi demonami. Kocia, zmysłowa Dominika Krysztoforska znakomicie odnajduje się w akrobatycznej roli Zoriny (druga żona choreografa), eteryczna Izabela Milewska zachwyca w lirycznym adagio i walcu, wzrusza i porusza jako LeClercq (czwarta towarzyszka życia Balanchine’a), powalona nagle chorobą Heine-Medina. Nie mniejsze wrażenie pozostawia też trzecia muza scenicznego Balanchine’a, pełna dynamizmu Karolina Jupowicz jako jego ostatnia, niespełniona miłość Susanne Farrell. Gorące pochwały należą się żeńskiemu, a zwłaszcza męskiemu corps de ballet za udźwignięcie arcytrudnych zadań, jakie postawił przed nim choreograf. Wszyscy tancerze muszą wykazać się sprawnością godną solistów, a do tego wykonać swe ewolucje synchronicznie i w zawrotnym tempie. Bohaterem wieczoru jest Sławomir Woźniak – tak jako niewiarygodnie skaczący solista, jak i jako uważny partner trzech tancerek, ani przez chwilę nie wychodzi z roli choreografa-mistrza, pedagoga i. miłośnika kobiet. Drugiego wieczoru dał mniej dramatyczną, lżejszą interpretację postaci Balanchine’a, co na dobre wyszło całemu spektaklowi.

Musagete wieńczy popisowy finał do muzyki Czajkowskiego – tancerze i baleriny w białych, ozdobionych klejnotami strojach tańczą, tak jak w Temacie z wariacjami. Hołd dla amerykańskiego choreografa jest tu bardzo czytelny: Balanchine żyje między nami dzięki swoim dziełom. Pompatyczne? Puste? Być może, ale jak energetyczne i jak tańczone!

Katarzyna K. Gardzina