Trubadur 3-4(32-33)/2004 |
For the public good (pro bono publico)
English National Opera
Teatry operowe (zresztą, chyba również dramatyczne) zwykle kontaktują się ze swoją publicznością jedynie w czasie spektakli. Są jednak takie opery, które wychodzą publiczności naprzeciw, angażując ją w rozmaite projekty, przybliżające świat teatru zwykłym śmiertelnikom. Do takich teatrów należy niewątpliwie Angielska Opera Narodowa – English National Opera (ENO) stale organizująca rozmaite programy dla szkół i lokalnych społeczności w formie warsztatów, kursów, spotkań z artystami czy też specjalnych przedstawień zarówno inscenizacji należących do normalnego repertuaru ENO, jak i utworów napisanych na zamówienie ENO z myślą o amatorach. Wśród tych ostatnich jednym z ciekawszych był niewątpliwie utwór For the public good – pro bono publico (czyli Dla dobra publicznego), napisany przez Orlando Gougha i Tasmin Collison dla uczczenia stulecia teatru Coliseum, obecnej siedziby ENO. Coliseum otwarto w 1904 r. po to właśnie, by teatr ten służył szerokiej publiczności, dostarczając jej szeroko pojętej rozrywki. Pokazywano tam najróżniejsze rewie, kabarety, występy komików, awangardowych poetów czy sławne filmy (to właśnie w Coliseum po raz pierwszy pokazano King Konga). Dyrekcja lubiła oszałamiać widzów technicznymi nowinkami. Kiedyś urządzono nawet w teatrze wyścigi konne z prawdziwymi końmi na obrotowej scenie (kilku dżokejów wpadało z końmi do kanału orkiestrowego), innym razem widzowie mogli podziwiać możliwości nowego medium – kina. Na ekranie wyświetlano śpiewaków operowych we fragmentach z różnych scen, a ponieważ kino było jeszcze nieme, ci sami śpiewacy dostarczali dźwięk na żywo, śpiewając z boku sceny. Opera na stałe zagościła w Coliseum w 1968 r., kiedy to przeniosła tam swą siedzibę Sadler’s Wells Opera (przemianowana kilka lat później na English National Opera).
W lutym 2004 teatr uroczyście otwarto ponownie po kilkuletnim remoncie. Spektakl For the public good – pro bono publico był nie tylko częścią obchodów stulecia Coliseum, ale fetował on również udane zakończenie renowacji i swoisty początek nowej epoki. Krótki, bo zaledwie czterdziestokilkuminutowy utwór, złożony z kilkunastu pomysłowo i płynnie połączonych scenek, opowiadał niezwykle dowcipnie historię teatru od otwarcia w 1904 do czasów współczesnych. Kompozytor zręcznie wplótł w swoje dzieło różnorodne motywy z utworów, które w różnych epokach przewijały się przez scenę Coliseum. Można było więc usłyszeć echa czy wręcz cytaty z popularnych piosenek z lat dwudziestych, amerykańskich musicali, które opanowały scenę Coliseum po drugiej wojnie światowej czy wreszcie oper, których produkcje były kamieniami milowymi w historii ENO. Przed naszymi oczami jak w kalejdoskopie przewijały się ważniejsze oraz dziwniejsze momenty z dziejów Coliseum. Był więc kakofoniczny występ awangardowych poetów włoskich (wielka klapa swego czasu), aktor przebrany za King Konga i sławetna piła łańcuchowa z kontrowersyjnej produkcji Chowańszczyzny z lat 90-tych. Konie na scenie obrotowej się nie pojawiły, ale za to mieliśmy próbkę wyżej wymienionej operowej atrakcji – niema scena z opery wyświetlana na ekranie i śpiewający na żywo śpiewacy z boku sceny. W tym przypadku zobaczyliśmy i usłyszeliśmy kwartet z Rigoletta odegrany w foyer teatru w strojach z początku ubiegłego wieku. Tenor był odźwiernym w malowniczym mundurze, sopran i baryton bileterami, a mezzosopran bufetową z teatralnej kawiarenki. Efekt był przekomiczny.
Główny ciężar przedstawienia tej niezwykłej opowieści spoczywał na ogromnym, ponad czterystuosobowym chórze, złożonym z przeważającej większości z amatorów (wspomaganych jedynie przez kilkunastu zawodowych chórzystów i kilku solistów z ENO). Ten gigantyczny zespół zajmował miejsca na parterze (widzowie siedzieli na balkonach), podczas gdy soliści znajdowali się w lożach i na scenie. Mogłoby się wydawać, że przy takim układzie i liczbie wykonawców przedstawienie będzie bardzo statyczne – nic z tych rzeczy. Soliści nieustająco przemieszczali się między lożami i sceną, a chór nie był bynajmniej bierną masą głosów, tylko grupą żywo reagującą na poczynania mistrza ceremonii, dialogującą z solistami czy wreszcie zwracającą się bezpośrednio do publiczności siedzącej na balkonach. Wrażenie było niesamowite, gdy te czterysta osób wstawało, obracało się i śpiewało „w twarz” spoglądającym na nich z góry widzom. Należy podkreślić, że śpiewacy nie mieli żadnego wsparcia w postaci orkiestry czy choćby fortepianu i jedynie momentami widzieli na monitorach schowanego w kanale orkiestrowym dyrygenta. Mimo tego ci „amatorzy” brzmieli znakomicie.
Kolejny uderzający element – znakomita reżyseria. Przestawienie zbudowane z wielu bardzo różnych kawałków było spójne i, co równie ważne, przez cały czas trwania przykuwało uwagę i doskonale bawiło (podejrzewam, że nikt by się nie nudził, nawet gdyby trwało ono 2 godziny). Świetny pomysł na rozpoczęcie – na znajdującym się na scenie ekranie (jedyny stały element scenograficzny) wyświetlił się obraz z kamery, która znajdowała się w rękach osoby spacerującej po współczesnym Londynie. Szybko się okazało, że nie był to spacerowicz, tylko osoba zmierzająca do Coliseum – obraz z kamery kończył się na widoku foyer teatru. Potem była jeszcze spóźniona dama, przeciskająca się na swoje miejsce i przepraszająca wszystkich dookoła teatralnym szeptem: Bardzo przepraszam. To przez metro, jak zwykle, i przedstawienie ruszyło. Nie brakowało w nim momentów wywołujących salwy śmiechu na widowni, ale były również momenty głęboko wzruszające, gdy przypomniano czasy pierwszej i drugiej wojny światowej. Wówczas teatr służył bardziej patriotycznym widowiskom czy stawał się miejscem, z którego Winston Churchill nadawał swoje radiowe przemówienia do narodu. W tym momencie przedstawienia na pustej scenie pojawił się mikrofon a z taśmy usłyszeliśmy autentyczne nagranie jednego z tych przemówień. Na sali, która jeszcze przed chwilą rozbrzmiewała radosnym śmiechem, było cicho jak makiem zasiał.
Ten znakomity rezultat został osiągnięty bardzo prostymi środkami inscenizacyjnymi – pusta scena, kilka zaledwie rekwizytów, oszczędnie dawkowane projekcje video, czarno-szaro-białe stroje chóru z różnych okresów XX wieku (które każdy wymyślał, szył, znajdował, kupował sobie we własnym zakresie). Fajerwerki sceniczne tutaj się zresztą nie liczyły i chyba byłyby nie na miejscu. Liczył się rewelacyjny pomysł na pokazanie fascynującej historii teatru i wspaniałe zaangażowanie się w ten projekt ludzi, którzy na co dzień nie mają nic wspólnego ze sceną. Opuszczałam Coliseum podziwiając dyrekcję ENO za to, że w tak pomysłowy sposób wychowuje sobie publiczność i przywiązuje ją do siebie. Przyznam się, że gdyby trafiła mi się okazja wzięcia udziału w podobnym przedsięwzięciu, nie wahałabym się ani chwili. A potem z jeszcze większą przyjemnością wracałabym do takiego teatru na „normalne” przedstawienia.
Anna Kijak