Trubadur 3-4(32-33)/2004 |
Tre sbirri, uno ferrari…
Nie-recenzja.
Tosca w warszawskim Teatrze Wielkim
Na Toscę chodzą i będą chodziły tłumy, ponieważ jest to opera powszechnie znana i lubiana, i nie zmieni tego nawet wybuczana premiera. Dobrze się stało, że weszła znowu do repertuaru Opery Narodowej, mimo że Puccini nie jest obecnie supermodnym kompozytorem, a na Toscę wprost wypada trochę powybrzydzać jako na kiczowaty produkt w stylu Grand Guignol. Z tradycyjnie już zamieszczanego w programach do warszawskich inscenizacji tej opery tekstu pt. Lepiej się nie zastanawiać wybieram jednak łaskawe dla dzieła Pucciniego słowa Ludwika Erhardta: Do opery przychodzi się w zupełnie innym celu niż do teatru dramatycznego i tylko ci, których zwodzi zewnętrzne podobieństwo tych dwóch gatunków sztuki, mogą zgłaszać pretensje, że opera jest złym teatrem. W taki sposób kaczka jest na ogół bardzo złą gęsią. I tylko dzięki temu niemodny, śmieszny i tandetny teatr Sardou może być ciągle świetną, porywającą i oklaskiwaną operą.
To prawda, pod kilkoma warunkami. Pierwszy to wykonawcy, wokalnie i aktorsko potrafiący przekonać nas do dramatu, który w kilkanaście zaledwie godzin unicestwia trzy życia. Drugi to dyrygent i jego muzycy. Trzeci – rozumny reżyser i scenograf.
Libretto Illiki/Giacosy według Sardou można przyrównać do świetnie przygotowanego wykroju, muzyka Pucciniego jest jak cenna materia, z której powstaną szaty, a śpiewacy i muzycy to ci, którzy nam gotową całość prezentują. Chyba że przychodzi reżyser i zaczyna podkrawać papierowy patron albo podmieniać tkaninę – a czym innym niż ingerencją w tkankę muzyczną jest ostre marszowe tupanie żołnierzy po scenie w trakcie najpiękniejszego chyba fragmentu Toski, preludium do trzeciego aktu? Na szczegółowe omawianie inwencji twórczej Romagnolego w zakresie libretta i inscenizacji szkoda czasu, tylko słów kilka o tym, co zostało najbardziej skrytykowane w recenzjach. Skok Toski!
Skoczy, czy nie skoczy?
Bywa, że Toski nie skaczą, jak niegdyś Renata Scotto – bo inspicjent zapomniał o materacu. Inny zamienił materac na coś w rodzaju batutu, i po skoku Toski zdumieni widzowie ujrzeli ją wzlatującą kilka razy ponad linią murów Zamku św. Anioła. Jest to jedna z pysznych anegdot operowych, zwizualizowana przez Otto Schenka, aktora, reżysera teatralnego i operowego, w filmiku pt. Tosca na trampolinie, wraz z wieloma innymi disastri all’opera (patrz Trubadur 2(31)/2004, Operowe katastrofy).
W Operze Narodowej Tosca nie skoczyła. I co z tego? Zastrzelenie Toski mieści się przecież w pakiecie niemądrych pomysłów Gianmarii Romagnolego, reżysera i scenografa w jednej osobie. O laptopie, telewizorze, różnych śmiesznostkach scenograficznych, o ponurych bysiach w czarnych garniturach, stojących z jedną ręką za pazuchą i lustrujących bacznie tak scenę, jak widownię, nie warto wspominać. Wszystko dzieje się wszędzie i nigdzie, współcześnie (?) i dwieście lat temu – bo przecież i tak trzej sbirri odjadą carrozzą, bitwa odbędzie się pod Marengo, Napoleon zwycięży, a Melas czmychnie. Dlaczego tragedia młodej, pięknej, szczęśliwej kobiety oraz młodego, zakochanego malarza i zarazem płomiennego rewolucjonisty miałaby nas nie obchodzić tylko dlatego, że byłaby przypisana historycznie uwarunkowanemu czasowi – nie wiem. Czy dlatego, że w modzie na intelektualne idiotele rozum kojarzy się źle? Czy twórcy takich spektakli naprawdę nie wierzą w istnienie wśród publiczności młodych, jak najbardziej współczesnych ludzi, którzy czytują na przykład Stendhala, dla których Fabrycy del Dongo nie jest producentem modnych toreb, Marengo to coś więcej niż odcień szarości, a Napoleon to nie tylko koniak? Czy Spolettę i Sciarrone trzeba koniecznie przemienić w siepaczy jakiegoś nieokreślonego dyktatora, bo reżyserowi nie chce się wniknąć w grozę powstającej właśnie, podczas i po epoce napoleońskiej, Europy państw policyjnych? A czy taki Mathieu w Andrei Chénierze jest straszny tylko wówczas, gdy robi się z niego führera (wykrzykującego zresztą przeciw żyrondystom) i czy postacią wzbudzającą największy niepokój i lęk nie jest Incredibile, starszy brat Vidocqów, Vautrinów i Javertów? Skąd bierze się powszechna tendencja do unowocześniania oper przez zaprzeczenie logice i spójności librett za wszelką cenę, za cenę utraty sensu i pierwotnej wymowy dzieła również? Może reżyserzy śmiertelnie lękają się przeczytać o sobie, że są twórcami tradycyjnymi, może recenzenci nie lubią analizować spektakli przygotowanych rzetelnie i zgodnie z intencją kompozytora, a w rezultacie nikt już nie wie, jak to jest z tymi szatami króla…
Opera to nie jest zestaw ładniejszych czy brzydszych, a choćby i najpiękniejszych, dziwnych lub wstrząsających obrazków; to żywa tkanka ludzkich uczuć wpisana w konkretną muzykę. W warszawskiej Tosce na szczęście można tę proporcję przywrócić, należy tylko starać się nie zauważać „obrazków”. Wystarczy, by trójka głównych wykonawców potrafiła głosem i środkami aktorskimi przekazać natężenie napięć między postaciami, co przy Jacku Kaspszyku za pulpitem będzie procesem fascynującym. Jeśli Giuseppe Gipali nadal będzie Cavaradossim, jeśli trafi się Scarpia o wyrazistszej indywidualności artystycznej, jeśli w Toscę wcieli się np. Izabella Kłosińska, wrażliwa artystka i piękny sopran, a nie stentor kirovski, którego dyrygent musi co jakiś czas uprzejmie podstrajać – wówczas opera ta może błyszczeć, porywać i zachwycać.
PS Sprostowanie do tekstu Tosca. Między historią a weryzmem, zamieszczonego w programie:
Telewizyjna Tosca z Rzymu, w rzeczywistych miejscach i czasie akcji (11-12 lipca 1992, wyk. Catherine Malfitano, Placido Domingo, Ruggero Raimondi, dyr. Zubin Mehta, zdjęcia Vittorio Storaro, reż. TV Brian Large) nie upamiętniała setnej rocznicy prawykonania tej opery. Rolę tę spełnił spektakl z 14 stycznia 2000, Rzym, Teatro dell’Opera (wyk. Inez Salazar, Luciano Pavarotti, Juan Pons, dyr. Plácido Domingo).
Jadwiga Piller