Trubadur 1(34)/2005 |
Brzmienie braw leczy wszystkie rany
Rozmowa z Aleksandrą Piotrowską, pierwszą solistką Opery Śląskiej w Bytomiu i Sebastianem Soleckim, pierwszym solistą Teatru Wielkiego w Poznaniu
– „Trubadur”: Jak rozpoczęła się Wasza przygoda z baletem?
– Aleksandra Piotrowska: Może zabrzmi to standardowo, ale zawsze chciałam tańczyć. Swoje „pierwsze pas” stawiałam w kółku baletowym. Przestąpiwszy progi „bytomskiej baletówki” pachnącej tańcem zdziwiłam się nieco, gdy kazano nam ćwiczyć barre au sol.
– Sebastian Solecki: Mój wujek był tancerzem, więc rodzicom bardzo zależało, bym kontynuował jego dzieło, ale ja wzbraniałem się przed tym, walczyłem z rodziną przez prawie dwa i pół roku, jednak w końcu rozbudziła się we mnie ochota i w połowie drugiej klasy dołączyłem do szkoły baletowej.
– Pierwszy spektakl, w jakim kiedykolwiek zatańczyliście?
– A.P.: Dziadek do orzechów – po dziś dzień pamiętam tę tremę, w końcu to pierwsza poważna rola. Odtańczyłam małą Klarę z wielką radością podzielenia się z widzami tym szczęściem tańca.
– S.S.: To był najprawdopodobniej również Dziadek, tańczyłem wtedy Freda i pas de trois Pastuszków.
– Czy w czasie edukacji w szkole baletowej mieliście chwile zwątpienia?
– A.P.: Oczywiście, że nie raz chciałam odejść (szczególnie w 6 klasie), ale mama pomogła mi przezwyciężyć chwile słabości i ostatecznie poświęciłam się Terpsychorze na, miejmy nadzieję, całe życie.
– S.S.: [Śmieje się] Mnie takie chwile słabości nawiedzały codziennie rano przed pierwszą lekcją!
– Co najbardziej lubicie w swojej pracy?
– A.P.: Lubię codzienne próby, oglądać to, jak się rozwijam i potrafię coraz więcej, bo tu uczymy się przez cały czas i nie możemy spocząć na laurach.
– S.S.: Uwielbiam widzieć efekty swojej pracy, zadowolone twarze widzów; brzmienie braw leczy moje wszystkie rany.
– Skoro tak, to czy jest coś, czego nie cierpicie w zawodzie tancerza?
– A.P.: Jak każdy człowiek nienawidzę ponosić porażki.
– S.S.: Poranne próby mnie wykańczają, a raczej wstawanie na nie [śmiech], ale cóż.
– Co robicie, gdy nie tańczycie?
– A.P.: Po intensywnym dniu pracy muszę znaleźć chwilę na relaks, wtedy albo po prostu padam, albo, jeśli jeszcze mam siły, spotykam się z przyjaciółmi.
– S.S.: Mam półtoraroczne dziecko i to jemu staram się poświęcić jak najwięcej czasu, więc wspólnie bawimy się, spacerujemy. A jak mam za sobą premierę lub ciężki spektakl, to rozładowuję emocje świętując.
– Zakładamy czarną wizję świata, w którym taniec nie istnieje. Kim wtedy byście byli?
– A.P.: To rzeczywiście czarna wizja, nie mam pojęcia… [Po zastanowieniu] Pewnie pracowałabym jako dziennikarz kulturalny.
– S.S.: Ja korzystałbym ze swojego zacięcia kucharskiego lub byłbym informatykiem.
– Jaki jest wasz ulubiony balet?
– A.P.: Zdecydowanie Don Kichot.
– S.S.: Trudno powiedzieć. Bardzo lubię klasykę, chyba wybrałbym Giselle.
– Postać, którą chcielibyście zatańczyć?
– A.P.: Odwiecznym marzeniem każdej baletnicy jest być Odettą.
– S.S.: Romeo.
– Czy przypominacie sobie jakąś śmieszną sytuację ze sceny?
– A.P.: Gdy tańczyliśmy Dziadka do orzechów, jakiś człowiek z teczką pomylił drzwi i wszedł na scenę, o dziwo nie zwrócił uwagi na publiczność i z wielkim zaangażowaniem zszedł w kulisy, wszyscy umierali ze śmiechu, ale dotańczyli do końca.
– S.S.: Ja mogę sypać takimi anegdotami przez godziny. Jak dziś dzień pamiętam, gdy podczas próby Carmen jeden z tancerzy wpadł do kanału [śmiech].
Mniej bolesna, ale równie niebezpieczna sytuacja miała miejsce przy rozpoczęciu Greka Zorby – otwierająca się kurtyna w pewnym momencie spadła, w ostatniej sekundzie usunąłem się z pola rażenia i nic mi się nie stało.
Śmiesznie też było na Gali Baletowej w Berlinie. Byliśmy przebrani za paziów, każdy z nas miał biały trykot z pięknymi srebrnymi wstawkami, mój kolega za kulisami założył na ten cudowny kostium stare, podarte, długie skarpety do rozgrzewki i zapomniał ich zdjąć przed wejściem na scenę, naturalnie musieliśmy improwizować, żeby mógł wskoczyć baletowo w kulisy i szybko się przebrać.
– Jak oceniacie dzisiejszą sytuację baletu w Polsce?
– A.P.: W naszym kraju nie ma tradycji chodzenia na przedstawienia baletowe, być może to wina edukacji, a może reklamy, która prawie nigdy nie jest widoczna.
– S.S.: Balet często traktowany jest nieco jak dodatek lub nawet piąte koło u wozu, nie zauważa się tych godzin spędzonych przy drążku, zmartwień, zmęczenia, zabranego dzieciństwa. Ale i tak nie jest najgorzej. Trzeba się pocieszać, że są ludzie, którzy naprawdę doceniają naszą pracę i nas.
– Co chcielibyście zmienić w pracy tancerza w Polsce?
– A.P.: Przede wszystkim nie mam możliwości wytańczenia się, chciałabym całkowicie zatracić się w tańcu, ale niestety w przypadku kilku przedstawień w miesiącu nie jest to za bardzo możliwe.
– S.S.: Brak mi jest lepszych pedagogów scenicznych, którzy w dodatku powinni częściej się zmieniać, by dać możliwość większego rozwoju grupie przez świeże spojrzenie, a co za tym idzie wskazanie błędów…
– Czego najbardziej obawiacie się w pracy?
– A.P.: KONTUZJE, no i oczywiście każdy ma swój „termin ważności” i najbardziej chyba boję się, że już nie będę mogła zatańczyć, bo mój czas się skończy.
– S.S.: Kontuzje to to, co najgorsze dla tancerzy, to podcięcie skrzydeł, zabranie wolności, tfu…
rozmawiał: Jacek Mulczyk-Skarżyński vel sfra