Trubadur 3(44)/2007 |
Luciano Pavarotti
Pożegnanie
Niektórzy zarzucali mu, że woli śpiewać na stadionach niż na scenach teatrów operowych. Lamentowali nad nie do końca wykorzystanym talentem. Oburzali się na jego występy z gwiazdami i gwiazdkami pop. Irytowali się wąskim repertuarem. Wzruszali ramionami, gdy była mowa o jego grze aktorskiej. Jednak trudno byłoby znaleźć kogoś, kto nie zgodziłby się ze stwierdzeniem (oczywistą oczywistością, jak się teraz u nas czasem mówi), iż Pavarotti wielkim śpiewakiem był. Kropka.
W rozmaitych wspominkach, które pojawiły się po śmierci włoskiego tenora (zwłaszcza we wspomnieniach kolegów i koleżanek po fachu) taki motyw przewijał się bardzo często – na Pavarottiego można się było wściekać za takie czy inne gwiazdorskie fanaberie, za nieprzychodzenie na próby itp, ale jak zaśpiewał, to wszystko mu wybaczaliśmy. Siedziałem koło niego na scenie z rozdziawioną gębą i po prostu słuchałem. Jedna fraza Luciana była warta ceny biletu. Miał Dar, który, być może w sposób niesprawiedliwy i pewnie czasem frustrujący „rozgrzeszał” go w pewnym sensie z mnóstwa „występków”. Wielu śpiewaków niewątpliwie przewyższało go umiejętnościami aktorskimi czy też muzycznymi, wszechstronnością czy też większym poświęceniem się Sztuce. Lecz bardzo, bardzo niewielu śpiewaków miało równie wspaniały, jedyny w swoim rodzaju głos. Z drugiej strony kompletną bzdurą byłoby stwierdzenie, iż Pavarotti po prostu miał cudowny głos i nie musiał się wiele wysilać, by wypracować sobie odpowiednią technikę. Z fantastycznym głosem można się urodzić, ale z techniką to już nie jest takie proste. Dzięki swojemu głosowi i technice Pavarotti mógł się czasami wydawać wręcz nieprawdopodobną maszyną do śpiewania. Jednak ta maszyna w „swoim” repertuarze (włoskie belcanto, na przykład) potrafiła czarować wrażliwością, muzykalnością i wzruszać jak mało kto.
Luciano Pavarotti nigdy nie należał do moich ulubionych śpiewaków. Co nie zmienia faktu, że w swojej kolekcji mam kilka jego nagrań, do których lubię wracać, i że obiema rękami podpisuję się pod zdaniem z pierwszego akapitu tego artykułu: Pavarotti wielkim śpiewakiem był. Kropka. Z żalem przyjęłam wiadomość o jego śmierci. Odszedł ktoś naprawdę ważny i w takim momencie te irytujące wcześniej zachowania, wątpliwe wybory artystyczne przestały być tak istotne. Choć nie dla wszystkich, bo w zalewie pośmiertnych newsów na pierwszy plan wysuwały się, niestety, jego koncerty z gwiazdkami pop oraz skandale z życia prywatnego. Trochę się też obawiałam, że pogrzeb Pavarottiego zamieni się w jeszcze jedno wydarzenie towarzyskie, taki spęd celebrytów, na którym trzeba koniecznie się pokazać, w gustownej czarnej kreacji, rzecz jasna.
Tymczasem było, na szczęście, zupełnie inaczej. Pogrzeb włoskiego tenora okazał się wydarzeniem, w którym pierwsze skrzypce grali jego bliscy, przyjaciele i mieszkańcy rodzinnej Modeny. Owszem, pojawiły się również gwiazdy i ważni politycy (m.in. były sekretarz ONZ i aktualny premier Włoch), ale nie oni byli najważniejsi, bo główną rolę w uroczystości grały osoby, które były zmarłemu bliskie. Wielką niespodzianką był występ Rainy Kabaivanskiej (mieszkającej od wielu w Modenie lat przyjaciółki rodziny), która przed rozpoczęciem nabożeństwa zaśpiewała Ave Maria z Otella Verdiego. Zaśpiewał też Andrea Bocelli, ale nie dlatego, że media kreują go na mega gwiazdę opery, ale dlatego, że takie było życzenie Pavarottiego. Mnie najbardziej z kolei zaskoczyła Mirella Freni. Spodziewałam się ją zobaczyć w katedrze wśród najbliższych przyjaciół zmarłego, a tymczasem usłyszałam ją w roli komentatorki czy raczej współkomentatorki telewizji RAI transmitującej uroczystość. Z początku wydawało mi się to co najmniej dziwne, ale w miarę trwania uroczystości byłam artystce coraz bardziej wdzięczna. Prowadzący transmisję dziennikarz potrafił jedynie powtarzać wyświechtane komunały i wymieniać nazwiska włoskich piosenkarzy, których gdzieś tam spostrzegł w tłumie. Natomiast Mirella Freni zwracała uwagę na mniej znanych śpiewaków operowych i mieszkańców miasta, którzy przybyli na uroczystość nie dlatego, ze Pavarotti był wielką gwiazdą, ale dlatego, że był ich przyjacielem. Dyskretne i ciepłe opowieści i komentarze Freni stały się swoistym i bardzo pięknym prezentem dla człowieka, z którym się przecież od urodzenia wychowywała. Zresztą pod koniec artystka wyjaśniła, że taki był właśnie jej zamiar – bardzo chciała włączyć się jakoś w uroczystość i oddać hołd zmarłemu przyjacielowi, ale stwierdziła, że śpiew w takim momencie będzie ponad jej siły. W co akurat wierzę, bo pod koniec uroczystości Freni po prostu się rozpłakała na antenie i jedyne, co była w stanie powiedzieć, to przepraszające Non posso.
Mirelli Freni (i chyba nie tylko jej) wzruszenie nie pozwoliło dalej mówić, gdy z głośników rozległ się śpiew niezwykłego duetu – Luciano Pavarotti śpiewający Panis angelicus ze swoim ojcem, Fernandem (nagranie pochodziło z włoskiego programu telewizyjnego sprzed kilku lat). Nie było to najwspanialsze wykonanie tego utworu, ale trudno sobie wyobrazić lepszy wybór na tę okazję.
W języku angielskim jest określenie, które nie do końca da się zgrabnie przetłumaczyć na polski. Larger than life, w dosłownym tłumaczeniu „większy niż samo życie”, oznacza kogoś o niezwykłej, ekspansywnej osobowości, wyłamującej się z różnie definiowanych standardów, również kogoś lub coś przerysowanego, przejaskrawionego.
Stwierdzenie, że Luciano Pavarotti był pod wieloma względami larger than life doskonale, moim zdaniem, do niego pasuje.
Anna Kijak