Trubadur 3(44)/2007 |
Powrót Jenufy do La Scali
Po przeszło 30 latach (od 1974 r., kiedy to wystawiono dzieło pierwszy raz, z Magdą Olivero w roli Kostelnicki i Grace Bumbry w roli tytułowej) Jenufa w maju powróciła – i to triumfalnie – do La Scali, co niezwykłe dla oper słowiańskich (czyli rosyjskich i czeskich, bo te tylko prezentowane były w tym teatrze, niestety, jeszcze żadna opera polska tu nie dotarła), które z reguły nie cieszą się zbytnią frekwencją, ani nie wzbudzają większego entuzjazmu. Opera – teatr Janacka (bo i jego libretto), który porusza codzienne, mocne i tragiczne tematy oprawione finezyjną a zarazem zrozumiałą muzyką, spodobał się mediolańskiej publiczności. Sądzę, że prócz śpiewu, który na pewno jest najważniejszy, dużą rolę zwłaszcza w tej operze powinna spełnić także reżyseria, scenografia, operowanie światłami. Myślę, że doskonale uporał się z tym reżyser, a zarazem i scenograf Stephane Braunschweig – Francuz z Alzacji (tak jak inny Stephane, obecny dyrektor La Scali). Jego produkcja przypominała mi bardzo te z mediolańskiego Piccolo Teatro, zwłaszcza niezapomnianego reżysera Giorgio Strehlera. Braunschweig zrealizował przedstawienie wyjątkowo sugestywne, z tym niezwykłym, pełnym niepokoju klimatem klaustrofobii, z którego nikt nie może czy nie chce wyjść, każdy w osamotnieniu, beznadziejności, rezygnacji, poczuciu przegranej…
W momencie uniesienia kurtyny pośrodku sceny wielkie koło młyńskie z czerwonymi, jakby umazanymi krwią łopatkami (szprychami?) przypominającymi skrzydła wiatraka, dalej czarne ściany, biała podłoga i rzucony na środek romb ostrego światła, na skraju którego tuż na proscenium doniczka soczyście zielonego rozmarynu. W II akcie pośrodku małe łóżeczko ze śpiącym niemowlęciem, te same czarne ściany, które rozsuwają się czasami, by wpuścić Lacę lub wypuścić Kostelnickę (która niesie dziecko Jenufy, by wrzucić je do potoku), i znowu romb rzuconego na podłogę bladoniebieskiego światła, który za chwilę zmienia kolor na żółty, a ze środka podłogi wychodzi niesamowite, wzbudzające niepokój to samo z czerwonymi łopatami koło młyńskie i zaraz gęsty śnieg opada na scenę, na opuszczone łóżeczko, do którego wciska się Jenufa, jak niesprawne, małe dziecko, sama w swym osamotnieniu, niezdolna przeciwstawić się okrucieństwom, które na nią spadają.
Wielki sukces debiutującej w La Scali Agnieszki Zwierko interpretującej rolę Kostelnicki, najwięcej oklasków, jedyne oklaski od samego dyrygenta, kiedy wychodziła do ukłonów. Piękny, mocny mezzosopran, urzekające, dźwięczne pianissima, doskonałe acuti (góry), wspaniale opanowana technika, a także wielkie aktorstwo, które przyciągało uwagę. Jakże była prawdziwą jej stara, zgorzkniała i bezlitosna Kostelnicka krocząca sztywnie z majestatyczną surowością. Andrea Dankova z Bratysławy o pięknym, lirycznym sopranie była z kolei przekonującą, pełną melancholii Jenufą. Słowak Miro Dvorsky o mocnym dźwięcznym tenorze dawał z siebie szczodrze co mógł w interpretacji Lacy, a barwą głosu przypominał swego o dziesięć lat starszego i sławniejszego brata Petera. Nie przekonał mnie natomiast drugi tenor Jan Storey w roli Stevy z momentami dających zauważyć się problemów z emisją. Rolę Buryji pełnym, poprawnym głosem wykonał Mette Ejsing. Moją uwagę zwrócił silny, o pięknej barwie, bas-baryton Gabora Bretza z Węgier, który interpretował niewielką rolę Capomastra (Mistrza). W roli Karolki śliczna, młodziutka Estonka – Annely Peebo. Jak zwykle niepowtarzalny chór La Scali pod dyrekcją Bruna Casoniego, zwłaszcza w ludowych motywach morawskich w III akcie.
Wszystko pod batutą Lothara Koenigsa, wytrawnego profesjonalisty. Wspaniale wyszło solo skrzypcowe. Momentami jednak orkiestra grała zbyt głośno, co zagłuszało śpiewających.
Po przedstawieniu tradycyjny rytuał autografów i zdjęć. Agnieszka Zwierko podpisująca programy jakże inna od starej Kostelnicki na scenie. Taka normalna dziewczyna, trochę harcerka. Pani, która skończyła pracę i jest znów sobą. Typowy przykład antydiwy (a może czasem warto być Leylą Gencer?).
Amir Z. Szlachta