Trubadur 2(51)/2009 |
Droga do Bayreuth
Złoto Renu w Operze Leśnej w Sopocie
Nie byłoby źle, gdyby ktoś delikatnie zasugerował Agencji Syrinx-Kotliński i pozostałym organizatorom Sopot Wagner Festival (przepraszam – The New International Sopot Wagner Festival), że szermowanie nazwą Bayreuth Północy zobowiązuje; o tym, co i kiedy w zabytkowym bawarskim budynku operowym zostanie zagrane, widzowie dowiadują się z rocznym, a nie miesięcznym wyprzedzeniem. Wieść o tym, że 20 lipca w Operze Leśnej odbędzie się koncertowe wykonanie Złota Renu gruchnęła dość niespodziewanie w połowie czerwca, ale jeszcze długo trudno się było doszukać konkretnych informacji, zwłaszcza na stronach zaangażowanych instytucji. W materiałach reklamowych można było za to znaleźć istne cuda w rodzaju bohaterami są (.) herosi walczący ze smokami przy pomocy magicznych mieczy, hełmów (pisownia oryginału). Jakość promocji nadrobiono ilością: miło zaskoczyła mnie spora liczba reklamujących to przedsięwzięcie afiszy w centrum Warszawy. Mimo wszystko jak na projekt przygotowywany przez dwa lata jego nagłośnienie w mediach wypada uznać za falstart. Nie nastrajał pozytywnie również wcześniejszy o dwa tygodnie, a podczepiony pod festiwal, sopocki występ opery z Chemnitz z Tristanem i Izoldą, w którym tłumacząc się niemożnością nastrojenia instrumentów przy wilgotnym powietrzu, obcięto drugi akt (sic!). Z ciekawostek przyrodniczych warto wymienić też wywiad udzielony przez dyrygenta (Jan Latham-Koenig) lokalnemu pismu, w którym przekonywał, że ponadczasową wartość dzieł Wagnera docenimy, gdy „dostrzeżemy, jak prorocze były ostrzeżenia (.) w Złocie Renu dotyczące zła nieposkromionego kapitalizmu”. Mimo ostrzeżeń owo zło znalazło odbicie w cenach biletów, wynoszących od 50 do nawet 110 złotych – nie chciałbym wyjść na niekulturalnego typa przeliczającego czas trwania opery na pieniądze, ale najdroższe bilety na poszczególne części tetralogii we Wrocławiu (gdzie inscenizacja była, i to rozbuchana, a siedzeń nie stanowiły drewniane ławki) kosztowały sporo poniżej setki. Zresztą okazało się to problemem tych, którzy owe 110 złotych zapłacili, gdyż przypisane tym cenom sektory świeciły pustkami i widzowie z tańszymi biletami przesiadali się tam masowo. Ogólnie nie wiem, czy na widowni Opery Leśnej zasiadło choćby tysiąc osób – mniej więcej na tyle publikę szacuję. Może to i dobrze, gdyż właśnie 1000 miejsc ma sala sopockiego Domu Zdrojowego, gdzie z powodu przebudowy amfiteatru ma za rok znaleźć miejsce Walkiria. Już słyszałem żarty, że biorąc pod uwagę kryzys i wielkość tamtejszej sceny, dziewięć walkirii to za dużo i z powodzeniem wystarczyłyby trzy. Kończąc listę złośliwości, trzeba koniecznie dodać, że ujawnionemu podczas przemówień przed operą romansowi Witkacego z matką Latham-Koeniga Gazeta Wyborcza poświęciła mniej więcej sześć razy tyle miejsca co samemu Złotu (i to w głównym wydaniu, nie w dodatku); nie ma to jak właściwie dobrane priorytety.
Niemniej wykonanie nie zawiodło nadziei. Po tegorocznych wizytach na Wagnerze w La Scali oraz Staatsoper Unter den Linden stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że powołana spośród najlepszych polskich muzyków sopocka orkiestra festiwalowa nie jest o wiele gorsza od tych najsłynniejszych orkiestr operowych. Dźwięki kowadeł odegrano wprawdzie na keyboardach, ale mówi się trudno. Latham-Koenig, którego dotąd nie miałem okazji słyszeć, okazał się dyrygentem bardzo sprawnym (choć nie porywającym), wydobywającym z wyczuciem różne niuanse partytury. Przede wszystkim jednak udało się zebrać wybitną obsadę złożoną z wiodących śpiewaków wagnerowskich z całego świata – wybitną i, co nie mniej ważne, wyrównaną. Wyróżnienie kogokolwiek z tej fantastycznie śpiewającej grupy jest trudne i raczej subiektywne. Chyba najbardziej zapisał się w mojej pamięci Jeff Martin (Loge), nie tyle ze względu na sam głos, może nawet trochę za mały do tej partii, ale na szatańsko sprawne jego prowadzenie. Martin był urodzonym Logem i jestem w stanie podpisać się pod słowami recenzenta z Dziennika Bałtyckiego że był śpiewakiem grającym Logego – właśnie grającym, mimo że była to tylko koncertowa wersja. Jeśli miałbym wybrać spośród wykonawców pierwszą trójkę, obok Martina znalazłby się tam zjawiskowy Kristin Sigmundsson (Fasolt) i zupełnie nieobecny na polskich scenach Tomasz Konieczny (Alberich). Ale świetny był też Fafner Vitalija Efanova, Mime Niklasa B. Rygerta, Wotan Wernera van Mechelena. Bardzo ciekawą barwę głosu zaprezentowała Kathleen Wilkinson w skądinąd niewielkiej partii Erdy. Bez zarzutu była również Fricka Anny Lubańskiej, dla której rola ta stanowiła bodajże wagnerowski debiut. Jeśli któryś z wykonawców w moim poczuciu odstawał od reszty, to był to. sam organizator, a mianowicie śpiewający Donnera Daniel Kotliński. Co zresztą nie oznacza, że było źle – dałbym mu (tylko albo aż) mocną czwórkę.
Bardzo profesjonalnie zrobiono program, w którym zamieszczono pełne tłumaczenie libretta (to, niestety, nadal nie jest w Polsce norma), noty o wykonawcach i sporo innych drobiazgów. Zamieszczony tam przekład (wzięty z TW-ON) stanowił skądinąd ciekawy przykład językowych łamańców wynikłych z dopasowywania słów do muzyki (właściwie nic tam nie przypominało np. przekładu wrocławskiego; a może ktoś przypomniałby dawne tłumaczenie Bandrowskiego?). Sama Opera Leśna, ze swoją fantastyczną akustyką (na szczęście tym razem nie zakłócaną przez deszcz, jak na Tristanie) i leśnym otoczeniem, w które próbując urozmaicić spektakl wycelowano różnokolorowe lasery, sprawdziła się nieźle jako miejsce wykonania. Choć, rzecz jasna, „atrakcje” w rodzaju zimna i spowodowanego nim masowego wychodzenia hałasujących przy tym widzów, twardości drewnianych ławek czy ostentacyjnej konsumpcji żywności przez część publiki są w tego rodzaju obiekcie nie do uniknięcia. Ciekawe, jak będzie się tu grało – i słuchało – Wagnera po przebudowie amfiteatru.
Do twardych ławek z Opery jednak zatęskniłem, gdy brak miejsc w pociągu zmusił mnie do spędzenia na stojąco odcinka Tczew – Warszawa Wschodnia. PKP nie omieszkało przy tym urozmaicić podróży i w ramach polityki „frontem do klienta” obudziło wszystkich o drugiej w nocy (już po kontroli biletów), by dla uzyskania danych statystycznych spisać trasy, którymi jechali pasażerowie i rodzaje ich ulg. Dodajmy spóźnienia i niedziałające toalety, a zrozumiemy, że kiepska promocja nie jest może jedynym czynnikiem, który może zniechęcić „towarzystwa wagnerowskie z całego świata” zapraszane przez Kotlińskiego do Sopotu. Ja na szczęście mam bliżej. W kolejnym odcinku Przygód Flasińskiego w Trójmieście: Ariadna z Naxos po raz pierwszy w życiu trafia do Gdańska jadąc tranzytem do Szegedu. W jakim stanie pokaże się na scenie Opery Bałtyckiej?
Tomasz Flasiński