Trubadur 2(51)/2009 |
Manru W Operze Śląskiej
Laco Adamik, reżyser pierwszej na scenie bytomskiej realizacji opery Paderewskiego Manru, powiedział: to naprawdę dobra opera, napisana z wielkim talentem kompozytorskim i wielkim wyczuciem potrzeb dramatu. I tym słowom konsekwentnie podporządkował swą inscenizację. Panuje dzisiaj powszechne przekonanie, iż wystawiane obecnie opery mają charakter „reżyserski”. I nie zawsze mniemanie to łączy się z akceptacją tego stanu rzeczy. W przypadku spektaklu bytomskiego jest inaczej. Zachowując dokładnie warstwę muzyczną, reżyser uwypukla walory sceniczne i dramaturgiczne dzieła. I robi to znakomicie. Kanwą jest naturalnie konflikt społeczny: świat chłopski i świat Cyganów. Poszczególne postaci są doskonale zbudowane. Choć od strony wokalnej nie wszyscy śpiewacy sprawdzają się do końca, to przecież dramaturgicznie, aktorsko są bardzo dobrzy. Utożsamiają się z granymi postaciami, doskonale wiedzą o czym i do kogo śpiewają. Nie są to sztuczne postaci teatralne, to autentyczni wieśniacy, Cyganie przeżywający na scenie swoje osobiste dramaty. Pewnym mankamentem w prowadzeniu akcji, moim zdaniem, są jednak dekoracje: nieokreślone (akt 1), odbiegające od libretta (warsztat naprawy telewizorów i rowerów, akt 2) i zupełnie nijakie (akt 3). Tę nijakość potęgują kostiumy, zbyt monotonne w barwach i stylowo pomieszane. W swej koncepcji dramaturgicznej reżyser posunął się aż tak daleko, iż aby podkreślić także i wewnętrzne sprzeczności skonfliktowanych środowisk, zabójstwo Manru przypisał Orozowi, choć zgodnie z librettem Manru zostaje strącony w przepaść przez Uroka.
Warstwa czysto muzyczna omawianej inscenizacji nie budzi zastrzeżeń. Niekończący się dramat (jak u Wagnera) w wykonaniu orkiestry Opery Śląskiej, prowadzonej w tym przedstawieniu przez Krzysztofa Dziewięckiego, został w pełni ukazany. Zachowany był symfoniczny sposób traktowania orkiestry z uwypukleniem środków muzycznych Paderewskiego, uderzających pięknością i siłą.
Spośród kilkorga solistów najciekawiej, moim zdaniem, wypadła odtwórczyni partii Ulany, Joanna Kściuczyk-Jędrusik. Była cierpiąca i nieszczęśliwa, wzruszająca zwłaszcza w kołysankach. Śpiewała pewnie i swobodnie, doskonale radziła sobie z napięciami dramatycznymi partii wokalnej. Mocną postacią był też Adam Woźniak (Urok). Jego charakterystyczny, o dużej sile i nośności głos, z powodzeniem przebijał się przez gęstą muzykę, a dramaturgicznie stworzył przekonująca postać. Rola Manru nie należy do łatwych, aktorsko i wokalnie. Maciej Komandera tę pierwszą barierę pokonał, potrafi swą grą przekonać o swych wewnętrznych rozterkach (miłość do kobiety, matki jego dziecka i podbudowany obietnicami władzy w swym środowisku „zew krwi”). Głosowo nie zawsze mógł sprostać wymaganiom. Dobrze, w swej niewielkiej partii, zaprezentowała się mezzosopranistka Katarzyna Haras. A bardzo dobrze wypadł, jak zwykle zresztą, chór Opery Śląskiej.
Tę inscenizację Manru trzeba koniecznie zobaczyć!
Jacek Chodorowski