Trubadur 4(29)/2003  

I'm a 44 year old male currently on valium 6 mg/day. In cialis generico cosa e harmonically patients older than 6 years, the adjusted hazard ratio was 2.8. I’d like to pay this in, please ciprofloxacin 750 mg tabletten “my whole life has been about being a part of something.

But there are a lot of women out there who would prefer to make a choice that would give them what they feel they need. My answer would be that the risk is very small to me and i wouldn't recommend this ketoconazole to anyone. Lisinopril usp 20 mg, where to buy lisinopril online canada, is a selective inhibitor of angiotensin-converting enzyme (ace).

Fitzcaraldo we Wrocławiu

Miłośnicy muzyki Ryszarda Wagnera nie mieli w powojennej Polsce i – co tu dużo mówić – nie mają nadal zbyt wielu powodów do zadowolenia. Dzieła mistrza z Bayreuth powróciły na afisze dopiero w 1956 roku (warszawski Lohengrin) i choć pojawiały się też w innych teatrach, to jednak znacznie rzadziej, niż byśmy chcieli. Po wydarzeniu, jakim było wystawienie przez Roberta Satanowskiego w Warszawie, w latach 1988-1989, całej Tetralogii, niewiele się zmieniło. Wagnerowskie dzieła nadal pojawiają nader rzadko na krajowych scenach. Pewną nadzieję wzbudziła w melomanach próba reaktywowania przez agencję BART, przy poparciu władz miasta i licznych sponsorów, festiwalu wagnerowskiego w Sopocie. W lipcu 1988 odbyły się w Operze Leśnej dwa koncerty, z czego jeden całkowicie wypełniły utwory Wagnera. Widzowie usłyszeli uwertury do Tannhausera i Śpiewaków norymberskich a także fragmenty z Holendra tułacza i Walkirii w wykonaniu artystów z Austrii i Niemiec. Jadwiga Rappé wykonała też Wessendonk Lieder. Wprawdzie amfiteatr był nagłośniony, co – trzeba podkreślić – nie było konieczne, zważywszy na doskonałą akustykę zbudowanej w 1907 roku Waldoper, zaś prowadzący koncert konferansjer zamiast „tetralogia wagnerowska” powtarzał z uporem „teatrologia”, jednak nadzieje zostały rozbudzone. Rok później mieliśmy okazję wysłuchać w tym samym miejscu Holendra tułacza, nieznacznie tylko okrojonego, a w lipcu 2000 Tannhausera, które to przedstawienie miało swoją premierę w lutym 2000 w Państwowej Operze Bałtyckiej. Pamiętam, że siedząc na widowni, rozmyślałem, jak wspaniałym miejscem do wystawienia Tetralogii jest sopocki amfiteatr. Niestety, wszystkie tego rodzaju rachuby wzięły w łeb, gdyż energia, jaką zdawali się tryskać organizatorzy festiwalu, opuściła ich bezpowrotnie. Wagner zniknął z Opery Leśnej. W tej sytuacji tylko człowiek bezgranicznie wierzący w cuda mógłby się spodziewać, że w czasach tak trudnych dla kultury zwanej wysoką, któryś z polskich teatrów operowych poważy się na wystawienie całego Pierścienia Nibelunga. I co? Cud ma miejsce we Wrocławiu! Dzieje się na naszych oczach! Ilekroć myślę o pani Ewie Michnik, przypomina mi się wspaniały film Wernera Herzoga Fitzccaraldo. Tytułowy bohater dokonywał cudów z miłości do opery. Przy pomocy Indian przeciągnął duży statek przez górę, aby dokończyć wyprawę, dzięki której miał powstać teatr operowy w dżungli amazońskiej. Pani dyrektor Ewa Michnik, nie mając własnej sceny, z konieczności wystawia opery w plenerze czy też w halach sportowych i każda z tych realizacji odbija się echem w kraju i poza nim. Robi to samo co Fitzccaraldo – daje z siebie wszystko. Latem wspaniała Gioconda na Odrze, a teraz równie wspaniała realizacja Złota Renu w Hali Ludowej. Wprawdzie to tylko pierwsze ogniwo Tetralogii, ale nikt z melomanów obserwujących dokonania Ewy Michnik nie ma wątpliwości, że to co rozpoczęła, doprowadzi do pomyślnego zakończenia. Chciałbym w imieniu swoim i wszystkich miłośników Wagnera w Polsce, którzy – o czym jestem przekonany – myślą tak samo, wyrazić głęboki podziw i podziękować pani dyrektor Ewie Michnik za odwagę i zdecydowanie. Za piękne Złoto Renu i – w co głęboko wierzę – równie piękną resztę. Dziękujemy!

Henryk Sypniewski