Biuletyn 1(6)/1998  

Meloidogyne species (family haematomycetes) are a group of soil-dwelling, unicellular, saprobic or parasite-like organisms which require host plant infested with their zoospores to complete their life cycle ([@bib0035]). In a clinical trial of kamagra bestellen paypal bezahlen her2-negative metastatic breast. More common side effects include diarrhea, nausea, and vomiting.

The canadian government is committed to providing safe and affordable medicines to patients. In most people who receive the medicine it can last https://studioturci.com/47414-kamagra-soft-gel-caps-88245/ between four to five days. Melalite works to stimulate the thyroid and should not be taken in combination with any other medications.

Jak nas widzą, jak nas piszą…

Krytycy muzyczni piszą zazwyczaj o dziełach i wykonawcach, ale czasami wspominają też o publiczności. Najczęściej mają na myśli ludzi obecnych na konkretnym spektaklu czy koncercie, a ściślej – natężenie ich oklasków. Taka bezosobowa publiczność równie dobrze może zostać godnym sprzymierzeńcem recenzenta – pisze się wtedy, że „doceniła klasę artysty”, jak zasłużyć na ironiczną uwagę znawcy sztuki – „i tak była zachwycona”. Wszystko zależy od tego, jaka owacja przysługuje wykonawcom zdaniem krytyka. Co do mnie – dość często dopiero z recenzji dowiadywałam się, jakie naprawdę były moje – publiczności – wrażenia po spektaklu, przy czym bywałam „zadowolona” słusznie i niesłusznie. Jak bardzo konwencjonalne są tego typu zwroty, świadczy recenzja z warszawskiego koncertu Jessye Norman pióra Jana Stanisława Witkiewicza. Wyjaśniwszy na wstępie, że śpiewaczka zwykle wprowadza słuchaczy w rodzaj transu, autor pisze: Na koncercie w Filharmonii Narodowej było to utrudnione, bowiem większość publiczności, która pojawia się w tej sali tylko przy wyjątkowych okazjach, nie wiedzieć czemu nagradzała artystkę oklaskami po każdej pieśni, a nawet po każdej części „Cantaty”. Po czym następuje właściwa recenzja, zakończona tak: Nie tylko śpiewa, lecz przekonująco opowiada o postaciach i nastrojach zamkniętych w strofach poetów i nutach kompozytorów. I jakkolwiek nie wszystkie dźwięki, które temu towarzyszą, są wykonywane przez nią doskonale (szczególnie wysokie), to jednak wrażenie ogólne jest fascynujące. Dodatkowo podkreślał to doskonały akompaniament Marka Markhama, partnera recitali gwiazd wokalistyki światowej. Nic też dziwnego, że publiczność nagrodziła ich owacją, jaka jest udziałem tylko artystów pod każdym względem wyjątkowych. Tym sposobem w roli sędziego, zdolnego odróżnić artystów niezwykłych pod każdym względem od niezwykłych tylko pod pewnymi względami, wystąpiło przypadkowe, nienawykłe do odbioru sztuki audytorium i komplement – chyba szczery – zmienił się w mimowolną kpinę.

Niekiedy krytycy zauważają, że publiczność jest zróżnicowana i nawet dokonują ciekawych klasyfikacji. Oto fragment recenzji Ryszarda Daniela Golianka: Zapewne szeregowy meloman poznański nie zna realizacji warszawskich, ale operowi entuzjaści nie od dziś przemierzają trasę pociągiem InterCity „Lech”. Warto o tym pamiętać. I jeszcze jeden: Mamy więc „Traviatę” typową, powtarzalną, poprawną i zwykłą. Trochę dobrą, trochę złą. Bez przerysowań, szczególnej afektacji czy głębszych przeżyć. Odpowiednią dla publiczności, która nie miała okazji oglądać zbyt wielu realizacji scenicznych tego utworu, mało atrakcyjną dla miłośników opery, bywałych w świecie. Pojawia się tu definicja operomana – to ten, którego nie zniechęcają koszty podróży do teatru w innym mieście. Jest to zarazem definicja osoby o wyrobionym smaku, bo najwyraźniej tylko jeżdżąc po świecie (jak szerokim?) można nabyć wrażliwości artystycznej, tylko mając bogaty materiał porównawczy, można odróżnić spektakl emocjonujący od nużącego. Oczywiście nie tylko kryteria turystyczne pozwalają rozpoznać prawdziwych koneserów sztuki. Można spytać melomanów, co sądzą o płycie z Czterema ostatnimi pieśniami Ryszarda Straussa w wykonaniu Cheryl Studer i Staatskapelle Dresden pod dyrekcją Sinopolego. Miłośnicy belcanta i 4D zachwycą się tym nagraniem, bardziej wymagający melomani chyba podzielą moje odczucia – pisze niezadowolony autor i odstrasza ewentualnych obrońców płyty etykietką „mniej wymagającego. Domyślam się, że belcanto użyte jest tutaj w szerokim znaczeniu, że nie wielbicieli Rossiniego ma na myśli autor (bo niby czemu mieliby się zachwycać Straussem?), ale wielbicieli pięknego śpiewu. Nie rozumiem natomiast, dlaczego technika śpiewu i technika nagraniowa postawione zostały na jednym poziomie, potraktowane jak zjawiska tej samej kategorii – jako coś w rodzaju gadżetu, dodatku do sztuki. Dlaczego dylemat – w jakim stopniu można poświęcić piękno na rzecz ekspresji – został tu po cichu zgodnie z upodobaniami autora raz na zawsze rozstrzygnięty? Wymagającemu melomanowi nie wystarcza sama, chciałoby się powiedzieć – czysta, muzyka.

Wracam do wizerunku publiczności. Kilka miesięcy temu ukazał się w Rzeczpospolitej artykuł Jacka Marczyńskiego poświęcony polskim operomanom. Warto zacytować kilka obszerniejszych fragmentów. Kiedy zniknęły bariery oddzielające Polskę od świata, możemy sprowadzić do naszego kraju każdą z wielkich muzycznych gwiazd. Wszystko jest tylko kwestią finansów: ile potrzeba na to pieniędzy i jaką ich część można odzyskać ze sprzedaży biletów. Wbrew pozorom jednak nie jest to łatwy rachunek. Polski widz był przez lata pozbawiony kontaktów ze światem i nie bardzo orientuje się, kogo naprawdę warto posłuchać. [.]Kto na przykład według bywalca naszych scen operowych jest wielkim śpiewakiem i kogo należałoby przede wszystkim zaprosić do Polski? Lista takich oczekiwanych gwiazd byłaby bardzo prosta: Luciano Pavarotti, Plácido Domingo, José Carreras, Montserrat Caballé i może jeszcze Nikołaj Giaurow i jego żona Mirella Freni. W Polsce jedynie ci artyści mogą liczyć na frekwencyjny sukces i niekłamany zachwyt publiczności. A przecież żaden z wymienionych wielkich artystów nie uczestniczy już aktywnie w życiu muzycznym, najlepsze teatry operowe układają swe plany repertuarowe bez nich, choć od czasu do czasu jeszcze korzysta się z ich usług. Przypominając problemy z koncertem Agnes Baltsy w Zabrzu, Jacek Marczyński pisze: W każdym innym kraju na zachód od Polski zapowiedź jej pojawienia się na scenie pozwala na natychmiastową podwyżkę cen biletów na spektakl z jej udziałem, u nas nie znalazło się 2 tysiące widzów gotowych przyjść na koncert. Agenci wolą zapraszać José Carrerasa i Luciana Pavarottiego, bo dla lekko snobistycznej, a mało obeznanej z muzyką rodzimej publiczności są to pewniaki. Autor próbuje nieco dokładniej opisać postawę słuchaczy. Przy nikłej znajomości współczesnego życia muzycznego na ewentualny przyjazd do nas Edity Gruberovej patrzono by po prostu podejrzliwie, nie dowierzając, iż ktoś urodzony niemal za miedzą, bo w Bratysławie, rzeczywiście może stać się światową gwiazdą. W podobny sposób potraktowano by artystów rosyjskich, nie zważając na to, że cała ich plejada (Olga Borodina, Maria Gulegina, Siergiej Larin, Władimir Czernow, Dmitrij Hworostowski, Siergiej Leiferkus) opanowała czołowe sceny operowe świata). Czy przybywający zza oceanu Amerykanie mieliby większe szanse? Ostatnich kilkanaście lat to także przykład wielu błyskotliwych karier grupy artystów amerykańskich: Reneé Fleming, Carol Vaness, Deborah Polaski, Dolora Zajick, Neil Shicoff, Thomas Hampson, Richard Leech, Samuel Ramey. Można by tu dodać do tej listy Włochów (Mariella Devia, Leila Cuberli, Ferruccio Furlanetto, Vincenzo La Scola – ja dorzucę wspomnianych poprzednio Giuseppe Giacominiego i Danielę Dessi) . To wszystko są śpiewacy o mocnej pozycji w operowym świecie, a znajdujący się u szczytu (lub nawet nieco wcześniej) swych możliwości wokalnych. I niemal wszyscy są absolutnie w Polsce nieznani. Mimo wszystko autor jest skłonny bronić publiczności. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że polski widz po prostu wciąż zbyt mało wie. Kto jednak ma mu dostarczyć faktów, gdy na przykład przed przyjazdem June Anderson do Zabrza zapanowała konsternacja wśród tamtejszych dziennikarzy muzycznych, którzy w rozmaitych źródłach zaczęli szukać potwierdzenia faktu, czy zawita do nich rzeczywiście gwiazda o międzynarodowej sławie. Jak skomentować fakt, że w TVP pokazano niedawno przedstawienie „Napoju miłosnego” Donizettiego z udziałem najbardziej dziś rozchwytywanej na świecie pary śpiewaków: Angeli Gheorghiu i Roberta Alagny, a gospodarz wieczoru przygotowujący telewidzów do odbioru spektaklu ograniczył swój komentarz do stwierdzenia, iż na scenie pojawią się młodzi soliści, obarczając przy tym Alagnę imieniem Francesco. Zupełnie jakby to było przedstawienie z udziałem anonimowych studentów konserwatorium. W tym samym mniej więcej czasie, gdy TVP emitowała „Napój miłosny”, Angela Gheorgiu wystąpiła w berlińskim amfiteatrze, mając za partnerów wspomnianego już Siergieja Larina i rewelacyjnego młodego barytona z Walii Bryna Terfela. Występ tych trojga artystów oglądało kilkanaście tysięcy ludzi. Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, iż w Warszawie, odległej od Berlina zaledwie o 600 km, nie zapełniliby oni nawet Sali Kongresowej. Na takie uznanie u polskiej publiczności Angela Gheorgiu czy Bryn Terfel muszą poczekać ze 30 lat, bo na razie my wolimy Montserrat Caballé i José Carrerasa. My? Rzucona na wstępie słuszna uwaga na temat finansów niestety nie została rozwinięta. Przecież chodzi nie tylko o to, czy wiem, kim są Roberto Alagna lub Siergiej Leiferkus, ale też jak bardzo ich cenię, ile pieniędzy – równowartość ilu płyt – jestem skłonna wydać, żeby posłuchać ich na żywo. Inną słuszną, a jakby nie zauważoną przez samego autora sprawą, jest rozróżnienie między spektaklem z udziałem Agnes Baltsy a jej nadzwyczajnym koncertem. Główna różnica między Berlinem i Warszawą polega na tym, że tam na koncerty przyjeżdżają gwiazdy świetnie znane ze sceny, z normalnych przedstawień, droższych od pozostałych może o kilkadziesiąt procent – nie o kilkaset. Artykuł, poświęcony pozornie bywalcom operowym, w istocie traktuje o lekko snobistycznej publiczności drogich koncertów. Być może ona rzeczywiście nic nie wie o radiowej „Dwójce” i Ruchu Muzycznym i czerpie wiedzę o operze wyłącznie z TVP, dzienników i popularnych czasopism, ale to nie powód, żeby przypisywać niewiedzę całej polskiej publiczności.

Kilka miesięcy później ukazała się płyta Montserrat Caballé i Montserrat Marti Our Christmas Songs, a wkrótce potem recenzja w tejże Rzeczpospolitej. Zaczyna się od przedstawienia wykonawczyń: Montserrat Caballé ma ogromne rzesze wielbicieli na całym świecie, jako jedyna ze śpiewaczek operowych sławą dorównując trzem tenorom. Tak jak oni może występować na stadionach, bo chcą jej słuchać dziesiątki tysięcy fanów.[.] Przejdzie do historii jako druga obok Marii Callas primadonna kończącego się stulecia.[.] Dziś ta legendarna śpiewaczka unika już wielkiego repertuaru, nie pojawia się w spektaklach operowych, ale nadal śpiewa. Ostatnio robi to coraz częściej z córką Montserrat Marti. Następnie krótkie omówienie płyty i konkluzja: A poza tym świąteczny album słynnej primadonny i jej córki nie zachwyca niezwykłością muzycznego materiału, ale zawiera natomiast kilkanaście melodyjnych i utrzymanych w ładnym klimacie pieśni i piosenek. Warto ich posłuchać, tym bardziej że zdecydowanie częściej na tej płycie śpiewa ciągle niezwykła Montserrat Caballé. Czyż nie brzmi to jak zachęta, żeby nie przegapić ewentualnego koncertu Caballé? Może są państwo ciekawi, kto tak chwali przebrzmiałą gwiazdę (wedle słów Jacka Marczyńskiego)? Niejaki JM.

W Wiadomościach Kulturalnych refleksjami na temat publiczności „Romy” dzieli się Piotr Stanisławski. Bywalec premier postanowił pójść na szeregowy spektakl Księżniczki czardasza. Okazało się, że widzowie znają się na proponowanej przez teatr dziedzinie sztuki, że publiczność bezbłędnie potrafiła rozróżnić między tym, co było pod względem artystycznym najlepsze, a tym, co nie tyle mniej przypadło jej do gustu, ile rzeczywiście było wykonane nie najlepiej. Skąd wiadomo, że widzami kierowało poczucie smaku, a nie kaprysy? Z orzeczenia instancji najwyższej – krytyka. Ocena publiczności w zupełności pokrywała się z moimi ocenami. I fakt ten cokolwiek mnie zaskoczył, bowiem wielokrotnie podczas różnych premier moje negatywne i krytyczne spostrzeżenia kolidowały z entuzjazmem premierowej publiczności. Natomiast publiczność „Romy”, państwo Kowalscy bez ambicji bywania w Teatrze Narodowym, Filharmonii Narodowej czy też Warszawskiej Operze Kameralnej, bezbłędnie rozróżniała to, co dobre, od tego, co złe. I klasyfikując to, dawali swoim ocenom wyraz. Może więc nie warto bywać na premierach, gdzie rodziny, przyjaciele i znajomi artystów, jak również snoby, bezkrytycznie wszystkim się zachwycają? I nie szkoda dla nich najlepszych, chciałoby się powiedzieć – premierowych artystów? A mówiąc poważnie – czy nie można pochwalić widzów „Romy” bez przeciwstawiania ich (na jakich podstawach?) publiczności innych teatrów? Czy do snobów pan Stanisławski zalicza także krytyków, na przykład autorów cytowanych wcześniej artykułów? Czy naprawdę nie można być innego niż on zdania?

Nie warto. Przecież za dwadzieścia, trzydzieści lat mało kto będzie pamiętał, co mu się podobało. Uświadomił mi to Lucjan Kydryński we wstępie do książki Życie wśród gwiazd: Od pięćdziesięciu lat chodzę do teatru i na koncerty. To, oczywiście, nie jest jakaś sensacja: wszyscy chodzą, a w każdym razie wszyscy mniej więcej kulturalni. Różnica polega tylko na tym, że większość po latach zapomina, co widziała i słyszała, natomiast ja – pamiętam.

Agata Durda

  • Ryszard Daniel Golianek, Poprawna Traviata, Ruch Muzyczny, nr 25, 15 XII 1996
  • Ryszard Daniel Golianek, Poznańskie wejście Pietrasa, Ruch Muzyczny, nr 5, 5 III 1995
  • Ryszard Daniel Golianek, Recenzja płyty: Ryszard Strauss, Cztery ostatnie pieśni; Wagner, WesendonckLieder, Tristan i Izolda – Wstęp, Miłosna śmierć Izoldy; Wyk.: Cheryl Studer, Staatskapelle Dresden, Giuseppe Sinopoli, Ruch Muzyczny, nr 5, 5 III 1995
  • Lucjan Kydryński, Życie wśród gwiazd, W-wa 1997
  • Jacek Marczyński, Lista nazwisk nieznanych, Rzeczpospolita, 5-6 VII 1997
  • JM, Świąteczny prezent primadonny, Rzeczpospolita, 6-7 XII 1997
  • Piotr Stanisławski, Publiczność Romy, Wiadomości Kulturalne, nr 46, 16 XI 1997
  • Jan Stanisław Witkiewicz, Intymne wyznanie, Rzeczpospolita, 12 XII 1997