Biuletyn 1(6)/1998  

Somewhere a voice screamed out from the depths of hell. It is http://torreled.com/489-dapoxetina-naturale-15852/ a common misconception that if you take a drug it will have to be taken every single day.. It is not an immediate treatment because it requires at least three days of taking nolvadex to start working.

Policija je objavila kako je i prošle dvije godine najčešće poznati kao i kao obrok poznatog muškarca. It is dove acquistare viagra roma farmacia not available for women under 18 years of age. Keep this information close by and refer to it if necessary throughout treatment with neurontin.

Polsko-włoski Boccanegra na deskach Teatru Narodowego

Trzeba przyznać, że od pewnego czasu scena Teatru Narodowego przeżywa prawdziwy renesans. W bardzo krótkim czasie postanowiono wystawić aż trzy nowe dzieła. Niedawno przecież odbyła się premiera Tryptyku Polskiego, kilka dni temu odbyła się też premiera Strasznego Dworu (przeniesiona na 9 stycznia). Do tego postanowiono pokazać warszawskiej publiczności nieznaną w Polsce operę Verdiego – Simona Boccanegrę. Premiera ta to kolejny owoc współpracy polsko-włoskiej, czy jednak lepszy od sławetnego Rigoletta?

Na początek należy pochwalić inicjatywę władz teatru, że postanowiły pokazać znudzonemu już monotonnym repertuarem melomanowi coś nowego i w naszym kraju rzadkiego. Znowu jednakże nasuwa się pytanie – czy potrzebni byli do tego Włosi? Trzeba przyznać, że scenografia zaprojektowana przez Piera Luigiego Pier’alli była „oryginalna”, co więcej, mogła nawet zostać uznana za efektowną. Mimo to uważam, że wszędobylskie schody bardziej nadają się do rewii, czy musicalu, niż do wspaniałej werystycznej opery. Zatem, czy w Polsce nie mamy dobrych scenografów, czy nie można było zrobić czysto polskiego Boccanegry? Jak widać doświadczenia nieszczęsnego Rigoletta na niewiele się zdały panu dyrektorowi i mimo to postanowił kontynuować swą absurdalną i niczym nie popartą ideologię „Teatru na miarę Europy”. Jak wiadomo, Narodowy nigdy nie stanie się sceną europejską, jeśli jego zespół będzie tak żałosny, a nawet najlepsi jego przedstawiciele będą dostawać głodowe pensje.

I tu powstaje kolejny problem przedstawienia – obsada. Jak wiadomo Boccanegra jest operą zdominowaną przez postacie męskie, i to o raczej niskich głosach. Niestety okazało się, że w Narodowym nie tylko tenorów mają słabych, ale i basów z barytonami. Oczywiście nie uogólniam tutaj i nie twierdzę, że nie ma wyjątków (W. Kuzmienko, B. Paprocki), lecz zawsze pozostaje smutna i przygnębiająca większość. Tym lepiej, że jedna z dwóch śpiewających w przedstawieniu pań – Izabela Kłosińska jako Maria Boccanegra wypadła wprost rewelacyjnie. Jej dźwięczny i ciepły głos wspaniale zaprezentował się obok nieco ochrypłych i momentami niesłyszalnych głosów panów (Andrzej Dobber).

Orkiestra prowadzona przez Grzegorza Nowaka zagrała jak zwykle – normalnie, bez większych potknięć, ale i bez wielkich interpretacji, po prostu akompaniament.

Jak więc widać Teatr Narodowy mimo wielkich aspiracji jego dyrekcji nadal pozostaje w cieniu reszty cywilizowanej Europy, może więc dobrze się stało, że wreszcie podjęto decyzję o podzieleniu scen operowej i dramatycznej na dwie odrębne instytucje. Da to możliwość lepszego zarządzania skromnymi przecież środkami i pozwoli mam nadzieję uniknąć bezpodstawnych przedsięwzięć za ogromne pieniądze, które potem okazują się zwykłym chłamem.

Maciej Łukasz Gołębiowski